Kiedy zaszło słońce, w norze zrobiło się potwornie ciemno. Klękałem aktualnie przed półką na książki w moim pokoju, jednak z powodu ciemności, która tak nagle zapadła, nie mogłem odczytać żadnego tytułu. Dałem za wygraną i wyjrzałem przez okno. Na niebie unosiły się dwa, różnej wielkości księżyce. Jeden był fioletowy oraz o wiele mniejszy od drugiego, który wyglądał jak normalny, ziemski.
Naprawdę ciekawi mnie jak się tu znalazłem, co to za kraina, co się dzieje w moim świecie... To jest nienormalne. Jak to możliwe, że po zderzeniu z samochodem trafiłem tu?! I to bez żadnego złamania?! Tak o, po prostu. Przez myśl przechodzi mi najgorsza wizja - zmarłem, a to jest czyściec. Okropnie kolorowy i nienaturalny czyściec, który w ogóle nie pasuje do opisu biblijnego. Potrząsnąłem głową by uspokoić rosnące we mnie przerażenie. Nie, to nie jest czyściec. Na pewno jest jakiś sposób by wrócić do domu, nawet jeśli nie układa mi się tam najlepiej oraz za nikim nie tęsknie… Po prostu muszę wrócić.
Ten świat jest dziwny. Z tego co wywnioskowałem nie ma tu normalnych ludzi, każdy czymś się wyróżnia. Na razie poznałem tylko królikowatych, ale przypominając sobie co do mnie wcześniej mówili są jeszcze jacyś zmiennokształtni oraz panujący nad magią. Cholera wie, może wystarczy bym zasnął, a zaraz obudzę się z powrotem w moim łóżku? Liczę na to, że może poranne mleko było nieświeże i mam po nim teraz jakieś urojenia…
- Adaaam! - usłyszałem jak ktoś mnie woła. Myślałem, że padnę trupem. Wtem do pokoju wszedł Line trzymający w ręce świeczkę, na której palił się różowo-czerwony ogień.
- Jezu, wystraszyłeś mnie… - wziąłem głęboki wdech.
- Co? Nie mam na imię Jezu – niepierwszy raz już przekręcił łepek na bok, dziwiąc się z tego co powiedziałem.
- Nie, nie masz. To tylko takie wyrażenie, u mnie się tak czasami mówi – próbowałem wytłumaczyć.
- Używacie czyjegoś imienia w wyrażeniu? - nadal nie rozumiał.
- No tak jakby… Długo by tłumaczyć… Po prostu tak mówimy, na przykład „O Jezu, ale pyszny placek!” - Line zrobiły tylko jeszcze bardziej zagubioną minę. - Dobra, nieważne, nie zwracaj uwagi – machnąłem ręką.
- No… Dobrze… - wydawało mi się, że posmutniał. - A! Właśnie! - i wybuchnął śmiechem. - Jeśli o jedzeniu mowa, to Wener zrobił już kolację!
- Miło z jego strony, ale nie jestem pewny czy dam radę cokolwiek przełknąć…
- Oj, na pewno dasz! - podszedł do mnie bliżej, razem ze świeczką. Bałem się, że mógłby, jakoś przez przypadek mnie podpalić, ale po sekundzie zorientowałem się, że ogień nie wytwarza żadnego ciepła.
- Nie, naprawdę nie- - nagle z mojego brzucha wydobyło się donośne burczenie. A dałbym sobie głowę uciąć, że nie jestem głodny.
- Naprawdę lepiej jak coś zjesz! - złapał mnie za rękę i wyciągnął z pokoju.
Stół, w ich prowizorycznym salonie, oświetlonym przez gromadę świeczek, był nakryty prostym, białym obrusem oraz skromną porcelaną. Na jego środku stał mały wazonik z pojedynczym kwiatkiem, którego gatunek nie za bardzo potrafiłem określić. Był fioletowy, a kształtem przypominał stokrotkę, ale jednak środek miał zielony, a końcówki jego płatków były żółte. Mimo iż jestem kiepski z biologi, to wiem, że to nie jest ziemski kwiat.
- Zasiądź ze mną! - z zamysłu o kolorowej roślince wyrwał mnie, jak zwykle, wesoły do niemożliwych granic, głos Line'a. Cicho westchnąłem, spełniając jego prośbę.
Nie musieliśmy długo czekać na posiłek. Wener, prawie zaraz po tym jak zasiedliśmy, postawił na stole wielką wazę napełnioną pomarańczową zupą. Przynajmniej tak mi się wydawało, że to zupa. Mogła to być również dziwna odmiana budyniu lub puddingu. Jej zapach roznosił się po cały pomieszczeniu i był całkiem przyjemny. Nie mogłem go jednak porównać do żadnej znanej mi potrawy.
- Co to jest dokładnie? - zapytałem starając się brzmieć jak najgrzeczniej.
- Zupa z Wodnego Gębu – odpowiedział krótko i beznamiętnie czarnowłosy, nalewając mi pomarańczową maź na głęboki talerz.
- Z czego?
- Z wodnej rośliny rosnącej niedaleko, w zatoce. Moja ulubiona! - odrzekł podekscytowany Line.
- Aha… - mruknąłem spoglądając na dziwnie, ale mimo to sympatycznie, wyglądające danie. Skoro zapach oraz wygląd był całkiem miły, to najprawdopodobniej nie może to smakować tak źle, prawda?
Wener nalał następnie zupę swojemu bratu, po czym sobie. Odłożył wazę na bok i zasiadł w końcu do stołu.
- Smacznego! - wypowiedział szczęśliwy białowłosy.
- Ta, smacznego… - odrzekłem cicho.
- Nie martw się. Podejrzewam, że twoim wyrafinowanym gustom przypadnie moje danie – powiedział jak najbardziej złośliwie, ten drugi z braci. Postanowiłem już na to nie odpowiadać.
Jak tylko Line zaczął jeść, sam sięgnąłem dopiero co po łyżkę. W końcu nic mi to raczej nie zaszkodzi… Spróbowałem.
I nie mogłem uwierzyć jakie to było dobre! Było słodkie, bardzo słodkie, ale nie mdłe. Trochę kwaskowate, jakby połączenie cukru oraz cytryny, ale to też nie do końca było to. Nie wiedziałem do czego mógłbym to porównać by dobrze określić ten wspaniały smak. Może do kwaśnych żelek? Nie, to nadal nie to. Zupa była lekko gęsta, właśnie jak budyń, co dawało trochę wrażenie rozpuszczania się na języku. Kiedy zaś już lądowała w żołądku, dostarczała przyjemne ciepło na brzuchu, które następnie przechodziło przez całe ciało. Nie wiem jak on to zrobił, ale naprawdę, to było pyszne.
- Jezu, ale to dobre! - nagle odezwał się Line, kończąc już prawie swoje danie. Uśmiechnąłem się pod nosem, słysząc jak używa, niezrozumiałego przez niego wcześniej, wyrażenia.
- Jezu… Co? - powtórzył zdezorientowany brat.
- To takie wyrażenie – powiedzieliśmy jednocześnie z białowłosym, co było całkowicie niezaplanowane. Line uśmiechnął się promiennie, po raz setny, ku mnie.
Po skończonej kolacji, postanowiłem, że pomogę Wenerowi przy zmywaniu naczyń. Chciałem by było to jakieś podziękowanie za użyczenie mi noclegu. Na początku nie za bardzo był przychylny, do mojej pomocy, ale po krótkiej dyskusji, zgodził się ze mną, że to będzie uczciwe. Jego brat w tym czasie zasiadł na kanapie z jakąś książką w ręku i nucił pod nosem nieznane mi melodie.
Mycie porcelany wyglądało najzwyczajniej na świecie i przypomniało mi to, że jak będąc małym, sam pomagałem przy tym mamie. Wtedy poczułem nieprzyjemne ukłucie. Niby za nikim nie było mi tęskno, moje życie nie było jak w bajce, nie było super przyjemne, ale było normalne. Nigdy nie pragnąłem przenieść się do rzygającego tęczą oraz szczęściem świata. Było mi dobrze, jak było. Co ja musiałem zrobić, że się tutaj znalazłem…?
Po skończonej robocie wróciłem do - tymczasowo - mojego pokoju. Te wspominki przyprawiły mnie o melancholijny humor, który tylko pogorszył moje samopoczucie. Zdjąłem z siebie bluzę, ściągnąłem buty i tak jak stałem padłem na łóżko, zasypiając momentalnie.
Naprawdę ciekawi mnie jak się tu znalazłem, co to za kraina, co się dzieje w moim świecie... To jest nienormalne. Jak to możliwe, że po zderzeniu z samochodem trafiłem tu?! I to bez żadnego złamania?! Tak o, po prostu. Przez myśl przechodzi mi najgorsza wizja - zmarłem, a to jest czyściec. Okropnie kolorowy i nienaturalny czyściec, który w ogóle nie pasuje do opisu biblijnego. Potrząsnąłem głową by uspokoić rosnące we mnie przerażenie. Nie, to nie jest czyściec. Na pewno jest jakiś sposób by wrócić do domu, nawet jeśli nie układa mi się tam najlepiej oraz za nikim nie tęsknie… Po prostu muszę wrócić.
Ten świat jest dziwny. Z tego co wywnioskowałem nie ma tu normalnych ludzi, każdy czymś się wyróżnia. Na razie poznałem tylko królikowatych, ale przypominając sobie co do mnie wcześniej mówili są jeszcze jacyś zmiennokształtni oraz panujący nad magią. Cholera wie, może wystarczy bym zasnął, a zaraz obudzę się z powrotem w moim łóżku? Liczę na to, że może poranne mleko było nieświeże i mam po nim teraz jakieś urojenia…
- Adaaam! - usłyszałem jak ktoś mnie woła. Myślałem, że padnę trupem. Wtem do pokoju wszedł Line trzymający w ręce świeczkę, na której palił się różowo-czerwony ogień.
- Jezu, wystraszyłeś mnie… - wziąłem głęboki wdech.
- Co? Nie mam na imię Jezu – niepierwszy raz już przekręcił łepek na bok, dziwiąc się z tego co powiedziałem.
- Nie, nie masz. To tylko takie wyrażenie, u mnie się tak czasami mówi – próbowałem wytłumaczyć.
- Używacie czyjegoś imienia w wyrażeniu? - nadal nie rozumiał.
- No tak jakby… Długo by tłumaczyć… Po prostu tak mówimy, na przykład „O Jezu, ale pyszny placek!” - Line zrobiły tylko jeszcze bardziej zagubioną minę. - Dobra, nieważne, nie zwracaj uwagi – machnąłem ręką.
- No… Dobrze… - wydawało mi się, że posmutniał. - A! Właśnie! - i wybuchnął śmiechem. - Jeśli o jedzeniu mowa, to Wener zrobił już kolację!
- Miło z jego strony, ale nie jestem pewny czy dam radę cokolwiek przełknąć…
- Oj, na pewno dasz! - podszedł do mnie bliżej, razem ze świeczką. Bałem się, że mógłby, jakoś przez przypadek mnie podpalić, ale po sekundzie zorientowałem się, że ogień nie wytwarza żadnego ciepła.
- Nie, naprawdę nie- - nagle z mojego brzucha wydobyło się donośne burczenie. A dałbym sobie głowę uciąć, że nie jestem głodny.
- Naprawdę lepiej jak coś zjesz! - złapał mnie za rękę i wyciągnął z pokoju.
Stół, w ich prowizorycznym salonie, oświetlonym przez gromadę świeczek, był nakryty prostym, białym obrusem oraz skromną porcelaną. Na jego środku stał mały wazonik z pojedynczym kwiatkiem, którego gatunek nie za bardzo potrafiłem określić. Był fioletowy, a kształtem przypominał stokrotkę, ale jednak środek miał zielony, a końcówki jego płatków były żółte. Mimo iż jestem kiepski z biologi, to wiem, że to nie jest ziemski kwiat.
- Zasiądź ze mną! - z zamysłu o kolorowej roślince wyrwał mnie, jak zwykle, wesoły do niemożliwych granic, głos Line'a. Cicho westchnąłem, spełniając jego prośbę.
Nie musieliśmy długo czekać na posiłek. Wener, prawie zaraz po tym jak zasiedliśmy, postawił na stole wielką wazę napełnioną pomarańczową zupą. Przynajmniej tak mi się wydawało, że to zupa. Mogła to być również dziwna odmiana budyniu lub puddingu. Jej zapach roznosił się po cały pomieszczeniu i był całkiem przyjemny. Nie mogłem go jednak porównać do żadnej znanej mi potrawy.
- Co to jest dokładnie? - zapytałem starając się brzmieć jak najgrzeczniej.
- Zupa z Wodnego Gębu – odpowiedział krótko i beznamiętnie czarnowłosy, nalewając mi pomarańczową maź na głęboki talerz.
- Z czego?
- Z wodnej rośliny rosnącej niedaleko, w zatoce. Moja ulubiona! - odrzekł podekscytowany Line.
- Aha… - mruknąłem spoglądając na dziwnie, ale mimo to sympatycznie, wyglądające danie. Skoro zapach oraz wygląd był całkiem miły, to najprawdopodobniej nie może to smakować tak źle, prawda?
Wener nalał następnie zupę swojemu bratu, po czym sobie. Odłożył wazę na bok i zasiadł w końcu do stołu.
- Smacznego! - wypowiedział szczęśliwy białowłosy.
- Ta, smacznego… - odrzekłem cicho.
- Nie martw się. Podejrzewam, że twoim wyrafinowanym gustom przypadnie moje danie – powiedział jak najbardziej złośliwie, ten drugi z braci. Postanowiłem już na to nie odpowiadać.
Jak tylko Line zaczął jeść, sam sięgnąłem dopiero co po łyżkę. W końcu nic mi to raczej nie zaszkodzi… Spróbowałem.
I nie mogłem uwierzyć jakie to było dobre! Było słodkie, bardzo słodkie, ale nie mdłe. Trochę kwaskowate, jakby połączenie cukru oraz cytryny, ale to też nie do końca było to. Nie wiedziałem do czego mógłbym to porównać by dobrze określić ten wspaniały smak. Może do kwaśnych żelek? Nie, to nadal nie to. Zupa była lekko gęsta, właśnie jak budyń, co dawało trochę wrażenie rozpuszczania się na języku. Kiedy zaś już lądowała w żołądku, dostarczała przyjemne ciepło na brzuchu, które następnie przechodziło przez całe ciało. Nie wiem jak on to zrobił, ale naprawdę, to było pyszne.
- Jezu, ale to dobre! - nagle odezwał się Line, kończąc już prawie swoje danie. Uśmiechnąłem się pod nosem, słysząc jak używa, niezrozumiałego przez niego wcześniej, wyrażenia.
- Jezu… Co? - powtórzył zdezorientowany brat.
- To takie wyrażenie – powiedzieliśmy jednocześnie z białowłosym, co było całkowicie niezaplanowane. Line uśmiechnął się promiennie, po raz setny, ku mnie.
Po skończonej kolacji, postanowiłem, że pomogę Wenerowi przy zmywaniu naczyń. Chciałem by było to jakieś podziękowanie za użyczenie mi noclegu. Na początku nie za bardzo był przychylny, do mojej pomocy, ale po krótkiej dyskusji, zgodził się ze mną, że to będzie uczciwe. Jego brat w tym czasie zasiadł na kanapie z jakąś książką w ręku i nucił pod nosem nieznane mi melodie.
Mycie porcelany wyglądało najzwyczajniej na świecie i przypomniało mi to, że jak będąc małym, sam pomagałem przy tym mamie. Wtedy poczułem nieprzyjemne ukłucie. Niby za nikim nie było mi tęskno, moje życie nie było jak w bajce, nie było super przyjemne, ale było normalne. Nigdy nie pragnąłem przenieść się do rzygającego tęczą oraz szczęściem świata. Było mi dobrze, jak było. Co ja musiałem zrobić, że się tutaj znalazłem…?
Po skończonej robocie wróciłem do - tymczasowo - mojego pokoju. Te wspominki przyprawiły mnie o melancholijny humor, który tylko pogorszył moje samopoczucie. Zdjąłem z siebie bluzę, ściągnąłem buty i tak jak stałem padłem na łóżko, zasypiając momentalnie.
