3/29/2018

Chapter VIII: Ciasto rabarbarowe

W tle słyszałem tylko kapiące krople oraz ocierane o siebie ostrza. Nie mogłem otworzyć oczu, chociaż bardzo się starałem. Było to nad wyraz męczące. Dodatkowo nie byłem w stanie się za nic w świecie ruszyć, ponieważ ciało odmawiało mi posłuszeństwa, a jeśli nawet bym nagle znów mógł, to pasy, którymi byłem obwiązany, skutecznie by mi to uniemożliwiły. Zanim dotarło do mnie w jakiej sytuacji się znalazłem, musiało minąć kilka dłuższych sekund, podczas których czułem się jak pod wodą.
Moje włosy były nadal mokre, bo krople z nich spływały mi po twarzy. Reszta mojego ciała również była pokryta wodą. Czułem jak chłodny przeciąg owiewa każdy centymetr mojej skóry. Nie miałem na sobie żadnych ubrań, oprócz bielizny.
Pierwsze co odzyskało możliwość ruchu to ręce, którymi zaraz zacząłem poruszać, próbując je uwolnić. Tak jak myślałem wcześniej – bezskutecznie. Otworzenie oczu nadal było ciężkie, jednak po kilku próbach mi się to w końcu udało. Moja wizja była bardzo rozmazana, niewiele widziałem, ale jednak nadal dużo słyszałem.
- Oh, już, już… Spokojnie… - powiedział w moją stronę znajomy głos, a ciemna postać nagle pojawiła się obok, łapiąc mnie za rękę. Odwróciłem otępiale głowę w drugą stronę, próbując chociaż jakoś trochę rozpoznać miejsce w którym byłem, jednak tajemnicza osoba z powrotem przeniosła mój wzrok na siebie. - Jestem obok, nie musisz się niczym innym martwić. Zaraz ci wszystko wyjaśnię, a ty, mam nadzieję, będziesz współpracować… W końcu jesteś takim grzecznym chłopcem… - ten głos wydawał mi się coraz bardziej podejrzany. W tym amoku miałem wrażenie, że mówią do mnie dwie osoby, jakby ze sobą zsynchronizowane.
Wizja powoli mi się wyostrzała. Zamrugałem kilka razy, próbując w końcu coś dojrzeć, a pierwsze co zobaczyłem to zakapturzona postać, ukrywająca swoją twarz. Wyrocznia Księżnej. Wtedy poczułem narastającą panikę. Osoba, która miała mi pomóc… Może właśnie próbuje? Czemu tylko w taki sposób?
Wyrocznia się ode mnie odsunęła, puszczając tym samym moją rękę. Sięgnęła pod kaptur i ze swojej szyi zdjęła dziwnego rodzaju naszyjnik. Następnie zsunęła sam materiał, którego cień cały czas ukrywał jej twarz.
Wtedy myślałem już, że naprawdę umarłem.
- Zdziwiony? - zapytała… Moja babcia. Zupełnie innym głosem niż tym, którym posługiwała się Wyrocznia. - Widząc twoją minę, to jak najbardziej – westchnęła. - Teraz pewnie będę musiała ci wszystko wyjaśnić, oj no cóż…
Sięgnęła po taboret, który stał niedaleko i przysunęła go bliżej siebie, by następnie na nim usiąść. Ponownie ujęła mnie za rękę, uśmiechają się w moją stronę tak ciepło jak kiedyś, jednak… Coś z tyłu głowy mówiło mi, że to nie jest, mimo wszystko, ten sam uśmiech. W szczególności, iż cała ta sytuacja wcale, a wcale, nie dodawała mu dodatkowego uroku.
- Tak długo cię nie widziałam… Definitywnie za długo… - spomiędzy jej szarawych ust wydobyło się kolejne westchnienie. - Pewnie masz mnóstwo pytań, prawda?
Nie potrafiłem się odezwać. Cała sytuacja stała się dla mnie tylko jeszcze bardziej nielogiczna, ale czemu by się temu dziwić? Wszystko od samego początku wydawało się całkowicie bezsensu.
Ponownie zacząłem się rozglądać, próbując tym samym bardziej zrozumieć całą sytuację. Po pierwsze, leżałem prawie nagi na stole, do którego zostałem przypięty pasami. Po drugie, jestem w pomieszczeniu bez okien, gdzie jedynym światłem jest kilka świec. Po trzecie… Rozmawiam ze swoją zmarłą babcią, która w tej chwili powinna rozkładać się w grobie, w tym prawdziwym świecie… Zmarłem? Ja naprawdę już nie żyje?
- Rozumiem, że serum nadal nie oswobodziło cię całego, tak? Dlatego tak mizernie się poruszasz i nic nie mówisz? - wiedziała, że nie uzyska odpowiedzi, toteż dalej kontynuowała. - Cała ta sytuacja wydaje ci się niemożliwa, wiem to. Twój ojciec się we mnie nie wdał, zaś ty już tak. Wylądowałeś tu, tak samo jak ja, zapewne. Tak naprawdę to mój trzeci pobyt tu… Trzeci i ostatni, ponieważ nie mogę wrócić. Teraz już nie. Zakopaliście mnie żywcem i ja już nie mam do czego wrócić. Mojego ciała nie ma – jej głos był spokojny, ale pełen żalu, który ściskał mi serce. Wolną dłonią poprawiła szare włosy, które zsunęły się na jej twarz. Dopiero teraz przyuważyłem, że niektóre kosmyki miała w kolorze niebieskim. - Zdarzyło się to nam, że mamy dostęp do tego świata, ale żeby się tu dostać… To trudna sztuka i bardzo niebezpieczna. Jesteśmy w świecie o którym bóg zapomniał, gdzieś pomiędzy… Nie chce mówić, że pomiędzy życiem, a śmiercią, bo to zupełnie coś innego… Chociaż może się wydawać, że jednak tak. Aktualnie, na Ziemi, w naszym świecie, twoje ciało przebywa w śpiączce. Oddycha, funkcjonuje i jest. Śpi. Przeniosłeś się tu duchowo, ale duch bez ciała niewiele może. Udało ci się ciało na nowo zmaterializować. Ty możesz wrócić do starego świata, ja… Już niekoniecznie, bo nie mam do czego.
Super, świetnie, naprawdę wspaniale. W końcu coś wiem, ale to nie zmienia faktu, tej dziwnej sytuacji, w której się znalazłem! Jak zawsze potrafiłem byś spokojny, tak teraz dociera do mnie co i jak, przez co zaczynałem panikować. Czułem jak rośnie we mnie panika. Adam, uspokój się, na pewno zaraz wszystko zostanie ci bardzo ładnie wytłumaczone. Wdech i wydech, nie przesadzaj. Nic złego ci się stać nie powinno w końcu.
- Ale… - wstała, odsuwając się. Podeszła do jednej ze ścian, na której wisiały jakieś narzędzia. - Siedząc przez ostatnie lata w tutejszych księgach, byłam w stanie, być może odkryć sposób, który pozwoliłby mi przejść prosto z tego świata, w nasz. Bez zbędnych zamian ciałami, zaś tylko otwierając coś na rodzaj portalu, jednak… Nie jestem pewna czy to zadziała, a mam tylko jedną okazję by to sprawdzić – na nowo zwróciła się w moją stronę, a to co zobaczyłem zmroziło mnie tylko jeszcze bardziej.
W dłoniach trzymała sztylet. Czyściła go szarą szmatką, sprawiając, że połysk jaki dawał, był tylko czystszy. Panika całkowicie mnie objęła. Zacząłem się wiercić i kręcić na stole, próbując rozluźnić pasy, uwolnić się, uciec, ale nic to nie dawało. Bolało tylko kiedy materiał nieprzyjemnie ocierał się o moją skórę, pozostawiając po sobie czerwone ślady.
Czemu to jest takie okropne? Czemu mnie to tak bardzo przeraża? Nie powinienem bać się bliskiej osoby, ale cała sytuacja nie dawała mi innego wyjścia, jak tylko drżeć ze strachu, szukać drogi ucieczki.
- Muszę użyć ciebie. Twojego ciała jako przejścia – powiedziała, bez zająknięcia.
Tym razem jej wzrok ani trochę nie przypominał tego babcinego, kochanego, który wyraża troskę. Widziałem w tych oczach jedynie pustkę, jakby nie wierzyła, że widzi właśnie mnie. W tej chwili byłem dla niej obcą osobą, czułem to całym sobą, a serce kroiło mi się tylko na jeszcze mniejsze kawałeczki. Nie mogłem w to uwierzyć, ona także w to nie wierzyła.
- Już, już… - podeszła do mnie z powrotem, odkładając sztylet na coś, co znajdowało się za moją głową. - Trochę pocierpisz… Trochę poboli… To tyle… - mówiła, a wolną ręką głaskała mnie po włosach. Ani trochę to nie pomagało, nadal próbowałem bezskutecznie się uwolnić.
Po chwili poczułem jak bez ostrzeżenia wbija igłę w moją dolną wargę. Powoli przez nią przechodzi, a następnie wbija się w górną część ust. Mozolnie przesuwała się za nią nitka, która tylko bardziej podrażniała ranę. Mój podbródek robił się w tym czasie mokry od krwi, a z powodu bólu, nawet nie zauważyłem, że po policzkach spłynęły mi łzy. Byłem bliski krzyku, ale nadal nie potrafiłem wypowiedzieć słowa. Patrzyłem się tylko w górę, szukając pomocy w ciemnym suficie. Szew za szwem przechodził przez moje wargi, zamykając usta coraz ciaśniej i ciaśniej. Bolało tylko bardziej kiedy kręciłem głową.
Skupiony wyłącznie na rwaniu, jaki czułem na twarzy, zupełnie nie zauważyłem, gdy sięgnęła ponownie po sztylet. Tym razem poczułem jak tnie lewą stronę mojego brzucha. Kilka razy, a za każdym kolejnym coraz głębiej. Wtedy odzyskałem również głos, którego nijak nie mogłem wykorzystać, z powodu zaszytych ust. Zaciskałem dłonie w pięści, próbując się nie wiercić, ponieważ pogarszało to tylko sytuacje. W otwartą ranę włożyła długą igłę, której zimno rozprzestrzeniało się wewnątrz mojego ciała, wrzucając mnie w jeszcze większe męki. Tym razem ból z zewnątrz, przelał się do środka, a ja nie byłem w stanie tego przetrzymać. Mimo wszystko zacząłem się rzucać po stole. Tak bardzo chciałem krzyczeć, moje usta szarpały się z nićmi. Gdybym tylko mógł, błagałbym by przestała, ale jedyne na co byłem zdolny to wicie się w agonii. Czułem jak ostrze ponownie przecina moją skórę, jednak ból był tak silny, że nie byłem w stanie dokładnie rozpoznać gdzie. W tamtej chwili całe moje ciało wyło z cierpienia. W stare nacięcie włożyła kolejną igłę, przez co na nowo poczułem rwące zimno, które przelewało się wewnątrz mnie.
Łzy napływające non stop do moich oczu sprawiały, że wszystko widziałem znów jak przez mgłę. Jedynie zmysł dotyku był w stanie rozpoznać jaką kolejną torturę miała uszykowaną.
Zaczęła mnie przypalać. Rozżarzonym, metalowym drutem, który wkładała w środek drugiej rany.
W tym momencie chciałem już tylko umrzeć, chciałem by moje ciało się poddało, chciałem przestać mieć nadzieję. Czułem jak płonę nie tylko wewnątrz ran, ale i na zewnątrz. Na ramionach, rękach. Zaczęła przykładać drut również na resztę ciała, paląc moją skórę. Niszcząc mnie bardziej.
Jeśli naprawdę umarłem, to czym zasłużyłem by trafić do piekła?
Znów zaczęła do mnie mówić, jednak jedyne co mogłem wtedy usłyszeć to szaleńcze bicie własnego serca w uszach. Ono również błagało, by to wszystko się skończyło.
Ogień z zewnątrz mieszał się z lodem wewnątrz, który wypełniał mnie raz po raz, jak czułem kolejną igłę w ranach. Przestałem zwracać uwagę na to gdzie mnie kroi, gdzie podpala, ja po prostu to czułem. Nieważne gdzie, bolało coraz bardziej, chociaż sam nie mogłem uwierzyć, że może być tylko gorzej. Przestałem także mieć możliwość poruszania rękami, czy nogami, jednak nie straciłem całkowitego czucia. Patrząc się w sufit, z mokrymi oczami, przeżywałem kaźń, której – chociaż się staram – żadne słowa nie potrafiły opisać.
Kiedy zacząłem widzieć czarne plamki przed oczami, poczułem napływ nadziei.
To początek mojej śmierci?
Marzyłem by tak było, jednak ból nie ustawał, a ja zatonąłem w ciemności, jak poprzednio w wodzie. Czułem się ciężki i zmęczony. Chciałem się skulić i płakać, jak dziecko. Chociaż w głowie, wśród czarnych ścian tak zrobiłem, agonia się ze mną nie rozstała.
Nawet kiedy na chwilę ujrzałem światło.


11/26/2017

Chapter VII: Naiwność nie uchodzi na sucho

W nocy miałem trudności z zaśnięciem. Dzień był męczący, to fakt, ale mimo wyczerpania, sen przychodził mi z oporem. Moje myśli ciągle wędrowały od Królestwa do lasu i z powrotem. Miałem w głowie Księżną, Wyrocznię, Falveey, kocich strażników, dzieciaki z miasta, sklep, alfabet, tamtą dwójkę… Za dużo rzeczy naraz. Nie potrafiłem się wyciszyć, zamknąć powiek i po prostu usnąć. Leżałem wpatrzony w okno, przez które, do pokoju docierało światło obu księżyców. Oczywiście zbyt słabe, bym mógł może poczytać.
Cicho westchnąłem, odwracając się w przeciwną stronę niż do okna. Zacząłem się zastanawiać nad sensem całej tej sprawy. No… Nie do końca sensem, bo sensu to tu nie było, ale nad czymś w tym stylu. Może moje przybycie tu ma jakiś głębszy sens? Coś w stylu przeznaczenia? Jak w filmach, czy książkach? To byłoby chore, ale kto wie… Nie wierzę w przeznaczenie, więc w moim mniemaniu miałoby to jak najmniej sensu. Może góra 10%. Myślenie, że to jest mi przeznaczone, że tak los mi rozkazał jest chyba najgłupszym co mógłbym w tej chwili zrobić. Po prostu muszę wrócić do domu…
Z zamyślenia wyrwała mnie dziwna, kolorowa poświata, która wędrowała po ścianie. To było tylko światło, źródło tego lewitowało za oknem. Była to mała, jasnofioletowa kulka, która zataczała nieregularne kółka w powietrzu. Po sekundzie dołączyła do niej druga, żółta. Obie jakby tańczyły. W sumie to wyglądały jak świetliki.
Tak, świetliki to dobre określenie dla tych fruwających kulek.
Usiadłem, przecierając oczy zewnętrzną stroną nadgarstków. Gdy znów spojrzałem przez okno, latały za nim cztery świetliki – doszedł zielony i niebieski. Wszystkie teraz zamarły. Wyglądało to jakby mi się przyglądały, aż ciarki mnie przeszły. Sięgnąłem po swoją bluzę i szybko wsunąłem buty. Nie przejmowałem się ciemnością, miałem pewność, że dość dobrze znam drogę do drzwi wyjściowych. Niestety się pomyliłem i trafiłem w ścianę.
- Au, kurna… - natychmiast ugryzłem się w język oraz odruchowo złapałem się za bolący nos. Z tym pierwszym to dlatego, że nie chciałem obudzić domowników głośną wiązanką przekleństw.
Wtem poczułem przyjemne ciepło przy policzku. Zrobiłem krok w tył, bo oprócz ciepła, oślepiło mnie rażące, żółte światło. Musiała chwilka upłynąć zanim ogarnąłem, że to świetlik, który jeszcze moment temu znajdował się za oknem.
- Uhm… - po raz kolejny przetarłem oczy dłońmi. Świetlik podleciał do drzwi, jakby chcąc mnie gdzieś zaprowadzić. - Mam za tobą iść? - zapytałem szeptem, na co on poruszył się w górę i w dół. Chyba przytaknął.
Po cichu otworzyłem mu drzwi, a on powolnie wyleciał. Dzięki niemi przynajmniej wszystko widziałem. Nie wiem czy wychodzenie w środku nocy z powodu jakiegoś robaczka jest dobrym pomysłem, ale nie chciałem nad tym rozmyślać. Wszystko w tym świecie jest dziwne. Jeden świetlik w tą czy w drugą… Co za różnica?
Nie minęła dłuższa chwila, gdy znalazłem się przy wyjściu. Świetlik wyleciał przez szparę w drzwiach, pozostawiając mnie ponownie w ciemnościach. Westchnąłem.
- Raz kozie śmierć… - mruknąłem, naciskając klamkę.
Na zewnątrz od razu owiało mnie chłodne, nocne powietrze. Zapiąłem bluzę pod szyję. Żółty świetlik pojawił się z powrotem przy mnie, wraz z towarzystwem swojego rodzeństwa, jednak tym razem to fioletowy wyszedł przed szereg.
- Rozumiem, że nocna wycieczka… - skomentowałem, udając się za latającymi kropkami.
Wpierw prowadziły mnie ścieżką, tą którą jeszcze niedawno wędrowałem wraz z Line’m do Królestwa. Las nocą dawał zupełnie inne wrażenie niż za dnia. Niby znajoma droga, drzewa i dźwięki, jednak puste, a zarazem obce… Ironia.
Ale tak chyba działa każdy las po zajściu słońca, co? Tak, pewnie tak.
Nim się obejrzałem mijaliśmy stawik, w którym znajdowało się Quprium, które o tej porze wydawało się wręcz latarnią. Wyglądało to jeszcze bardziej magicznie niż za pierwszym razem. Miło by było jakbym miał coś podobnego u siebie w domu w ogródku. Światło jakie odbijało się w wodzie naprawdę napawało spokojem. Nie mogłem się powstrzymać i przystanąłem przy nim, by tak jak za pierwszym razem przyjrzeć się przezroczystej tafli. Świetliki mnie nie spuszczały na krok. Nawet ten, który prawdopodobnie nas prowadził, zaraz zawrócił, by znaleźć się przy mnie. Nadal nie miałem pojęcia o co im chodzi, ale szczerze, moja ciekawość zaczęła zanikać. Co ja w ogóle tu robię? W nocy? Z dala od „bezpiecznego” domu moich nowych królikowych znajomych?
Jaki ja jestem głupi.
Ukucnąłem powoli zanurzając jedną z dłoni w wodzie. Co mnie zaskoczyło, okazała się być przyjemnie letnia. Tafla tylko nieznacznie się poruszyła, gdy z powrotem wyciągnąłem rękę. Spojrzałem na kolorowe świetliki, które nadal latały wokół mnie. Miałem wrażenie, że się we mnie wpatrują, ale nie tak normalnie, jak ciekawskie zwierzę czy owad. Raczej jakby wwiercały się w moją czaszkę. To nie było miłe uczucie.
Natychmiast wstałem, chowając dłonie do kieszeni. Wziąłem głęboki wdech, odwracając się na pięcie.
Wtedy poczułem ręce na klatce piersiowej, które pchnęły mnie w tył. Jedno potknięcie i wylądowałem w delikatnie ciepłej wodzie, która w kilka sekund otuliła mnie całego, jakbym zatapiał się w ptasich piórach. Wyciągnąłem dłonie w górę, chcąc się czegoś złapać, ale nagle wydałem się sobie taki ciężki. Nie zdążyłem wtedy nawet zaczerpnąć powietrza.
Światło Quprium działało jak nocna, kolorowa lampka dla dzieci. Nie tylko cały czułem się ciężki, ale i moje powieki takie były. Nie wiem czy w tamtej chwili zacząłem umierać, czy raczej zasypiać.


12/23/2016

Chapter VI: Nowi znajomi

To co widziałem w pałacu całkowicie mnie rozwaliło, ale mimo tego całego zamieszania w moim umyśle oraz nagłego bólu głowy spowodowanego nadmiarem wrażeń, znalazłem spokój, którego, odkąd tu przybyłem, nie posiadałem. To były dla mnie naprawdę fantastyczne wieści. Cała ta sytuacja potoczyła się tak szybko, że nawet nie zwróciłem uwagi, kiedy wraz z Line'em znaleźliśmy się za pałacowymi wrotami, już gotowi do drogi powrotnej. Muszę się jak najszybciej położyć, bo chyba zaraz zwymiotuję z tego szczęścia. Szlag, moja głowa.
- Nie miałbyś nic przeciwko jakbyśmy po drodze wstąpili do pani Jasi? - zapytał mój towarzysz, gdy schodziliśmy ze schodów, które prowadziły do zamkowego, złotego przejścia.
- Pani… Jasi? - głowa nie dawała mi za bardzo żyć, ale po chwili i tak złączyłem minimalnie wątki, których nie znałem, ale mniejsza. - Twój świat. Jakbym mógł mieć niby coś przeciwko?
- Wiesz… Jakbyś może wolał wrócić do naszego domku, to bym przecież nie targał cię tam siłą – wyjaśnił. Słuchając tej krótkiej wypowiedzi, znowu zwróciłem uwagę na jego oczy. Na powrót były zielone. Wcześniej mnie to nie zdziwiło, przez nagły atak niezwykłej, wewnętrznej euforii, której i tak nie było po mnie widać, ale teraz w sumie dałem się nawet ponieść i tej dziecięcej ciekawości.
- Line, czemu w środku zamku kolor oczu zmienił ci się na złoty?
- Hm? - tak nagle zwrócił łebek ku mnie. - A, że to… Mam tak kiedy bardzo się ekscytuję i cieszę, taaaaaak baaaardzo – tu rozpostarł ręce jakby udawał samolot. - Cieszyłem się z twojego szczęścia i tego, że może niedługo wrócisz już do swojej rodziny – tu, na wyrażenie „z twojego szczęścia” oczy znowu mignęły mu kolorem złotym. - Mój brat ma odwrotnie. Zmienia mu się, gdy jest bardzo, bardzo zły… - westchnął smętnie. - Ale to rzadkość. Mój kochany braciszek jest najspokojniejszą osobą w całym wszechświecie! - zaśmiał się lekko, widocznie zadowolony z charakteru Wenera. Nie ma co, oni strasznie dobrze się dogadują, co można od razu wyczytać po ich zachowaniu. Wydaje mi się nawet, co jest troszkę smutnym spostrzeżeniem, że czarnowłosy robi Line'owi za jednego z rodziców…
- Dobra… W ogóle to po co chcesz się udać do tej całej „pani Jasi”? - zmieniłem temat, by odegnać tą idiotyczną myśl, której i tak nie powiem głośno. Najprawdopodobniej i tak się mylę.
- Wener poprosił mnie bym kupił u niej parę rzeczy na kolację – odrzekł, skręcając w jedną z kolorowych uliczek.
- Aha.
Podczas drogi między nietypowymi budynkami, a ulicami, mijaliśmy mnóstwo kolejnych niewyobrażalnych istot. Tu skrzydła, tam rogi, jakieś humanoidalne kozy, koty, widziałem kilka zwykłych kur, może owiec, jakiś lis, znowu te królicze uszy, a może psie? Nie wiem. Normalnie jak jeden wielki zbiór baśni fantasy i filmów science-fiction.
Czuję się jak bohater jakiegoś twórcy. Pisarza, który wszystko sam stworzył, a za pomocą czarnej magii lub innej podobnej mocy wsadził mnie w swoją powieść. Przewiduje każdy mój ruch i toruje mnie do swojego wymarzonego finału. On zna całą tą historię na pamięć, a ja według jego chorego scenariusza muszę poznać ją sam. Pytanie kto jest na tyle okropny, by przypadkową sobie osobę wrzucić do takiego świata? Albo może nie do końca taką przypadkową?
Oh, dobra, Adam, bo odpływasz. Za dużo teorii spiskowych. Mózg ci się przegrzewa. Nie myślisz racjonalnie, bo głowa cię boli. Ugh…
Potrząsnąłem, aż swoim łbem by przestać zadręczać się tymi chorymi wizjami, których nie powstydziłby się żaden reżyser pokroju Tima Burtona. Zawsze przychodzą mi jakieś dziwaczne pomysły, kiedy mój mózg jest nagle atakowany przez terrorystów, wyznających zasadę „Nie liczy się celność, a pojemność magazynka”.
Przez to moje zamyślenie nie zwróciłem nawet uwagi gdy Line zniknął za drzwiami budynku, do którego najprawdopodobniej właśnie szliśmy. Prostota, nad prostotą – zwykły, tradycyjny warzywniak. No dobra, może nie taki zwykły.
- Adam? Coś nie tak? - zza pomalowanych na zielono, drewnianych drzwi sklepiku wychyliła się jasna główka mojego nowego kumpla. - Czemu nie wchodzisz?
- Zamyśliłem się – powiedziałem dołączając do niego.
W środku pachniało ciastem rabarbarowym. I w sumie tylko tyle mnie zainteresowało, bo pachniało tak jak… U mojej babci. U mojej zmarłej pięć lat temu babci. Nagłe ciepło ogarnęło moje serce, które jednak zaraz zostało przebite lodowatym szpikulcem. Ścisnęło mi gardło, nie mogłem złapać oddechu. Złapałem się za klatkę piersiową, kierując moje kroki natychmiast do wyjścia, by stanąć na nowo w świetle słońca. Jeden głębszy wdech, a po chwili wydech…
Z babcią miałem kontakt taki, jak jeszcze z żadną inną osobą. To ona była dla mnie jedyną przyjaciółką. Przez swój charakter nie potrafiłem podejść do kogoś i zagadać. Nawet po prostu nie chciałem. Babcia była jedyna, która potrafiła odgadnąć kiedy kłamię, lub kiedy jest mi źle. Ona jedyna z całego mojego otoczenia. Nawet rodzicie nie starali się mieć ze mną tyle wspólnego. Po pięciu latach, nie sądziłem, że idiotyczny zapach może przywołać u mnie tak silny ból, jaki czułem na jej pogrzebie. To wina tego bólu głowy, on wszystko potraja…
Line wybiegł za mną, natychmiast obejmując mnie czule ramieniem. Nie zauważyłem tego, że nawet zacząłem się krztusić. Poklepał mnie po plecach, starając się jakoś pomóc.
- M-masz na coś uczulenie..? - zapytał z troską w głosie, niemożliwie przejęty. Zaprzeczyłem tylko ruchem głowy.
- T-trudno mi się oddycha… W-w tym „zapachu”… - powiedziałem, między jednym kaszlnięciem, a drugim, dając najbardziej możliwe, a dodatkowo prawie prawdziwe wytłumaczenie, na moje zachowanie. - N-nic mi nie jest… Przeżyje… Możesz wracać i zrobić te zakupy… - udało mi się dodać te zdania, po chwili, gdy tylko głaz, który miałem na płucach pozwolił mi mówić wyraźniej.
- Na pewno..? - a ten dalej drążył. Jego opiekuńczy głos w tej chwili mnie tylko dobijał.
- Tak, tak… Wracaj. Poczekam tutaj – odrzekłem już z lekką irytacją.
Białowłosy przytaknął, ale po jego minie mogłem wyczytać, że ze spokojem na duszy, nie odbędzie tych zakupów. Po odczekaniu kilku sekund, Line w końcu mnie posłuchał i zniknął ponownie za zielonymi drzwiami sklepu. Wyprostowałem się, biorąc jeszcze kilka głębszych wdechów.
Moja głowa bardzo dawała o sobie znać. Takie bóle głowy są u mnie rzadkością. Najczęściej zdarzają się od nadmiaru emocji, których już nie daję rady ukrywać. W końcu widoczne szczęście w moim przypadku, to również mało spotykane wydarzenie. Głupie ciasto rabarbarowe. Nie jadłem go od pięciu lat, ze względu na zapach, który zawsze mi o Niej przypominał.
Auć, znowu to kłucie w sercu. Mogę jakoś rozkruszyć ten głaz na klatce piersiowej, który uniemożliwia mi oddychanie? Chyba po prostu musiałbym się przespać.
Odwróciłem się w końcu w stronę sklepu. Na szczęście przez drzwi, ani okna ten zapach nie uciekał, więc mogłem ze spokojem oddychać pełną piersią… No, jednak nie do końca.
Przez okno tego skromnego budynku, mogłem dostrzec jak Line rozmawia z jakąś kobietą. Pewnie tą panią Jasią, o której wspominał. Miała ona krótkie brązowe włosy, z których wystawały, również brązowe, królicze uszy. Ta sama rasa co mój kumpel i jego braciszek. Może są rodziną? Albo coś w tym rodzaju. Chociaż nie wyglądają za podobnie… Przez okno nie widziałem wszystkiego, a dodatkowo jej okrągłe okulary w grubych oprawkach, przeszkadzały mi w dokładnym przyjrzeniu się jej oczom. Nie wiem czego konkretnie chciałbym się w nich doszukać. Pewnie byłyby zielone, jak u tamtych dwóch, albo i nawet złote.
Westchnąłem.
Teraz więc rozejrzałem się po okolicy. Jedna długa droga wzdłuż domów oraz mała uliczka, prowadząca do drogi, z której przyszliśmy. Budynek sklepu był cały, w odcieniu jasnego błękitu. Nad drzwiami i długim oknem, pokazującym jego wnętrze, stał wywieszony szyld z namalowanym zajączkiem, obok którego widniał dziwny napis. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo dla mnie to mógłby być zwykły, ozdobny szlaczek. Czyli nawet własny alfabet tu mają?
Kostka brukowa tutaj - w przeciwieństwie do głównej, kamiennej drogi, która świeciła w oczy kolorem żółtym -  była szara, jak każda inna, prawie jak w moim świecie. Wydeptana i zniszczona od kataklizmów pogodowych. Jedyna różnica była taka, że mieszkańcy ewidentnie o to miasteczko dbali. Nigdzie nie walał się żaden papierek, ani inny śmieć, a kubły na ów odpadki, zdawały się znajdować tylko przy głównej drodze, gdzie panował największy ruch. Na tej ulicy, na której się znajdowałem, widziałem góra dwie osoby – jakąś kozią panią z koszem zakupów oraz chłopca, tego z misimi uszami i ogonem, który przybiegł tu za piłką. Żadna z osób nie zwróciła jakoś na mnie zbytniej uwagi. Pewnie dla nich, tak jak za pierwszym razem dla Line'a, jestem kimś naturalnym, kimś kto mieszkał tu już od dawna. Na pozór nie różniłem się prawie niczym od nich, a zdarzyło mi się zauważyć kilka normalnie wyglądających osób…
Na przykład Księżna! Wygląda jak każda zwykła pięciolatka! Nie licząc tych różowych włosów! Dać jej zaraz jakiś blond, albo jasny brąz i można by przypuszczać, że ta dziewczynka startuje w jakimś chorym konkursie na miss piękności dla małych dzieci!
- Już się lepiej czujesz? - nagle przede mną pojawił się Line. Przestraszyłem się aż. - Oh, wybacz, nie chciałem cię zaskoczyć… - dodał szybko, widząc jak niechcący zrobiłem odruchowy krok w tył, albo raczej typowy podskok. Jego mina nadal wyrażała okropne zmartwienie. Widać, iż u niego i jego brata opiekuńczość jest wrodzona. Szkoda tylko, że jeden pokazuje to tak, a drugi tak…
- Ta, już mi lepiej… - chociaż w sumie nie. Głowa nadal trochę mnie pobolewała. Terroryści, halo, proszę się tam uspokoić. Moja głowa to nie miejsce na wojnę.
- Możemy wracać, mam wszystko – wskazał na zieloną torbę, którą miał przewieszoną przez ramię. Była wypchana różnymi rzeczami i zrobiona chyba z… trawy? Albo z jakiejś innej rośliny. Na pewno z rośliny.

~*~

Wracaliśmy znaną mi już, nawet trochę wydeptaną ścieżką. Las, pod koniec dnia zdawał się być trochę bardziej ponury, ale zapach, który roznosił się w nim był bardzo kojący i uśmierzał mój ból, który zaczął zanikać. Na szczęście. Mogłem na nowo podjąć rozmyślanie o tym wszystkim co mnie dziś spotkało. Księżna… Wyrocznia… Falveey… Pani Jasia… Ci wielcy koci ochroniarze! Oni byli najlepsi! Kto by się tego spodziewał?!
- Lepiej się czujesz? - zapytał po dłuższym czasie Line, tym samym zmartwionym tonem co wcześniej.
Miałem zamiar mu odpowiedzieć, ale coś wyrwało mnie z tej chęci. Krzyk, który robił się coraz głośniejszy. Mój towarzysz też zwrócił na to uwagę, dlatego się zatrzymaliśmy, okazało się to jednak zgubną decyzją.
Wprost na Line’a ktoś spadł, przewracając go. Znów chciałem coś powiedzieć, ale po sekundzie i na mnie jakaś osoba wpadła. Co ja bym dał, żeby w tym momencie być ścianą i nie paść jak kłoda…
- Ups! P-przepraszam! - usłyszałem jakiś wysoki, dziewczęcy głos, jednak nie należał on na pewno do persony, która wylądowała na mnie. Ten, który na mnie wpadł, tylko się zaśmiał, a następnie podparł na rękach.
- Daj spokój Lili… - odparł, zwracając głowę w stronę Line’a oraz owej dziewczyny, a po chwili z powrotem na mnie. - Hej, nie widziałem cię tu wcześniej. Przeniosłeś się skądś?
- Lili! Heliks! - tym razem królikouszny nie dał mi dojść do głosu. Musiał obowiązkowo przytulić się do swojej blond-włosej przyjaciółki, która zachichotała cicho, by dopiero po chwili się w niego wtulić.
- Witam, witam, jak tam Lineworch? - odezwał się znów osobnik, będący na mnie. Odchrząknąłem jednoznacznie. - O! Przepraszam, już schodzę – wstał wtem jak oparzony, a po sekundzie podał mi rękę. Nie skorzystałem jednak z jego pomocy, na co on wzruszył ramionami.
- Jak miło mi was widzieć! - zaśmiał się Line, podnosząc się z ziemi, wraz z ową Lili. - Proszę, poznajcie Adama – wskazał na mnie, po czym przeniósł dłoń na swoich przyjaciół. - A to jest Heliks i Lili.
- Jak już pytałem, przeniosłeś się skądś? - zagadnął chłopak na nowo.
Miał on ciemne, ale blade zielone włosy ulizane do tyłu. Nosił stary, poszarpany płaszcz, a przy jego nogach zwisał łuskowaty ogon. Dodatkowo przy plecach odsłaniały się jego nietoperze – bardziej smocze? – skrzydła.
- Można powiedzieć, że tak, ale nie z własnej woli – odparłem, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Moja intuicja podpowiadała mi, że… W sumie nie wiem co, ale było to złe przeczucie.
- Skąd pochodzisz? - tym razem odezwała się dziewczyna, zaczesując swoje lśniące kosmyki włosów za szpiczaste, elfie ucho. Znowu głowa zaczynała mnie boleć… - Z Pajęczych Lasów?
- Nie przeżyłby tam ani minuty – skomentował Heliks po tym jak mi się bardziej przyjrzał.
- Czerwone Pustynie? - Lili znowu próbowała zgadnąć. Tym razem ja zaprzeczyłem, nie wiedziałem jak wyjaśnić całą prawdę. Nawet nie byłem pewny, czy mogę im wszystko od razu zdradzić. Dopiero co się dowiedziałem jak mają na imię!
- Adam przedostał się tu z zupełnie innego świata – jak mogłem się domyślić, Line nie miał żadnych zahamowań i chętnie im wszystko zdradzi… - Nie pochodzi stąd. Z żadnej innej części, tylko z innego wymiaru! - jego podekscytowanie tym całym tematem odbijało się negatywnie na moim samopoczuciu. Ciekawe dlaczego.
- Ohoho… - sarkastyczny śmiech „wężownika”, albo żmii. - Miło w takim razie mi cię poznać.
Odpowiedziałem przytaknięciem. Mi nie było tak miło.
- Nie, żeby coś, ale ja może się ulotnię – powiedziałem w końcu, idąc w stronę, w którą wydawało mi się, że jest domek królików.
- Huh? Czemu? - Line zaraz się otrząsnął z podekscytowania, zmieniając ton głosu na przygnębiony.
- No… Źle się czuję, chciałbym się położyć… - odparłem, nadal idąc przed siebie, ale wolnym krokiem.
- Oh… Rozumiem… No to czekaj! - zwrócił się jeszcze z powrotem do swoich przyjaciół. - Spotkajmy się jutro! Zapraszam do nas na ciastka!
Ja tylko pomachałem im na pożegnanie, po czym skupiłem się na drodze powrotnej.
Kolejne osoby do zapamiętania, jak świetnie...


3/28/2016

Chapter V: Proszę o wyjaśnienia

Podczas dalszej drogi udało mi się dowiedzieć od Line'a co to jest przepływka i Quprium. To pierwsze to zwykły wodny spacer, który mogą uprawiać tylko osoby takie jak Fal, zaś to drugie… Nadal nie bardzo to rozumiem, ale jest to coś w stylu kamienia energii. Syreny przypływają do niego, gdy posiadają jakąś wewnętrzną rozterkę, lub problem. Jego „moc” pozwala takim istotom uspokoić się oraz w ciszy pomyśleć, rozwiązać kłopot, albo odprężyć. Line dodał, że dzięki niemu „pływające piękności” mogą w spokoju, żyć pod wodą. Nie wiadomo co by się stało, gdyby ktoś odważył się zniszczyć te kamienie energii, ale podobno niemożliwe jest by po tym, wszystko wróciło do normy. Jest to symbol ich… Życia? Coś w tym rodzaju.
- Oh! Już niedaleko! - wykrzyknął Line, wskazując na ogromną, żelazną bramę, która ukazała się zaraz po wyjściu z lasu. Prowadziła do niej żółta, wydeptana ścieżka, wokół której rozpościerało się morze pól. Królestwo otaczał wielki mur, który można by było ominąć górą, tylko przy pomocy dźwigu, ewentualnie czegoś większego.
- Wow… - krótki komentarz z mojej strony. Nie odważyłem się powiedzieć niczego więcej, bo nawet nie miałem pomysłu co bym mógł. To było po prostu jedno, wielkie „wow”. Ponad mury unosiły się dachy domów, a największym z nich była oczywiście wieża zamkowa. Wyróżniała się pośród innych, szarych dachówek, gdyż posiadała jasno-waniliowy odcień, a ściany tejże kondygnacji były koloru fioletowego.
Po krótkiej przechadzce znaleźliśmy się w końcu przed ów żelazną bramą, której strzegli dwaj uzbrojeni w miecze, szlachetni rycerze w czarnych zbrojach. Byli masywni, umięśnieni, a wzrostem przewyższali nas o prawie dwa metry. Ich twarze zakrywały również czarne hełmy, z których górnej części wychodziły także ciemnie pióra. Wyglądali lekko upiornie, co bardzo kontrastowało z wyglądem otoczenia…
- Heej! - Line zamachał im z dołu, bardzo zadzierając głowę do góry. Obaj, jak roboty, zwrócili hełmy w naszą stronę. Aż mnie ciarki przeszły. - My do Księżnej!
Robo-rycerze spojrzeli na siebie, jak zaprogramowani, po czym zaraz wrócili do pierwotnej pozy patrzenia się przed siebie. Line był iście spokojny, a wręcz bardziej podekscytowany, czyli w sumie jak zawsze. Kilka sekund minęło i wtedy…
Wokół jednego ze strażników pojawił się ciemny, ale jednocześnie przezroczysty i świecący obłok. Okręcił się, by po chwili zakryć widok na masywnego jegomościa. Mrugnąłem zaledwie raz, a przede mną oraz Line'm ukazał się nagle kociak. Mały, czarny, z również całymi czarnymi oczkami. Miauknął, podszedł do bramy, uderzył w nią swoją tyci łapką, a ta odpowiedziała takim hukiem, jakby przywalił w nią sam Herkules… I poczęła się otwierać. Mój podbródek w tej chwili zamiatał piaskową ścieżkę. Bo nie ma to jak zamiatać ścieżki, czyż nie?
- Dziękuję Qubinie – powiedział miło mój przyjaciel do kotka, lekko głaskając go po małej główce. Zwierzak w odpowiedzi miaukną, ewidentnie zadowolony z tej krótkiej pieszczoty. Po momencie wrócił na swoje miejsce. Gdy go mijaliśmy, by wejść do środka Królestwa, począł się odmieniać…
- O-on… Jak to..? Że.. Kot..? Co..? - dopiero będąc za zamkniętą bramą dotarło do mnie co widziałem. Wskazywałem na nią, jakby chcąc wskazać na kociego rycerza i zwracałem głowę to w stronę Line'a, to z powrotem na masywne wejście. Mój mózg chyba w tej chwili miał całkowitego laga i error 404.
- Hm? - chłopak przechylił główkę na bok, zastanawiając się pewnie co chce mu przekazać.
- Jak on w… Że kota?!
- U ciebie tak się nie dzieje? - energicznie na to pytanie zaprzeczyłem. - Qubin i Qubert to strażnicy Królestwa. Magiczne zwierzaki wytresowane przez Księżną. Są jej bardzo poddani… - uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Może i wyglądaj strasznie, ale tak naprawdę to bardzo przymilne zwierzątka! - klasnął uradowany w dłonie.
Mój podbródek nadal zamiatał piach z ulic… Właśnie!
Otrząsnąłem się z szoku, po przywitaniu kociego rycerza, by zaraz na nowo zadziwić się tym razem wyglądem Królestwa od wewnątrz… Aua, moja broda.
Ulice były z kamienia, żółtego, domy najróżniejszych, jasnych kolorów. Wszystkie możliwe barwy, ale w rozjaśnieniu. Tylko zamek, który wyróżniał się największą kondygnacją oraz ozdobami, był ciemniejszego odcienia, jak wieża, fioletowego. Ludzi trudniej mi opisać…
Kiedy szedłem tak za Line'em w stronę zamku Księżnej, minął nas jeden krasnal, albo… Liliput? Nie wiem, był niski oraz widocznie się gdzieś spieszył. Po jednej stronie ulicy jakiś bardzo wysoki pan, ubrany w elegancki garnitur rozmawiał z… Kwiaciarką, tej samej „rasy” co Line. Musiała bardzo zadzierać głowę, do góry, ale nie widać było, by jej to jakoś przeszkadzało. Jej białe uszy zwisały w dół, co chwilę też musiała poprawiać swoje okulary. Wyglądała na bardzo uroczą osobę. Po drugiej stronie naszej drogi, kilka dzieciaków grało w piłkę. Był wśród nich taki co, by przechytrzyć swoich przyjaciół, zmieniał się w szczura i łapał się piłki. A kiedy na nowo stawał się sobą, pozostawały mu charakterystyczne uszy oraz mysi ogon. Kolejny z dzieciaków miał za to na głowie, zamiast włosów, dziwne napisy. Ich koleżanka co chwilę zaś znikała, a następnie pojawiała się w innym miejscu. Więc albo mogła stawać się niewidzialna, albo posiadała umiejętność teleportacji… Czuję się trochę jak w nowym komiksie o X-menach.
Miałem dylemat – pytać o to wszystko Line'a, czy dać sobie spokój, rzucić przysłowiowym stołem i szukać wyjścia z tego dziwnego miejsca. Bardziej skłaniałem się ku drugiej opcji, więc reszcie istot już nie miałem zamiaru się przyglądać. Szedłem posłusznie za Line'm.
Zamek. Wielki, fioletowy, ozdobny… Ogromne drzwi frontowe pokryte złotem, oraz czerwonymi wykończeniami. Rzyganie tęczą nabiera teraz całkowicie nowego znaczenia. Mój przyjaciel skocznym krokiem podszedł do ów wrót, by następnie zapukać, tak delikatnie, jakby bał się, że wystraszy domowników. Ja ledwo co usłyszałem to jak jego ręka obija się o złote… Drewno. Nie zrozumiałem, po raz kolejny, tego jak drzwi otwarły się same. Zostałem od razu rzucony na głęboką wodę i wydaje mi się, że chyba tonę…
Ruszyliśmy od razu wzdłuż jasnego korytarza. Pod nami na zmianę kolidowały beżowo-mdłe płytki, przez środek których, rozpostarty był jasnoróżowy, długi dywan, niczym w Hollywood. Przy ścianach stały ogromne kolumny, podtrzymujące całą konstrukcję. W sumie nie zwróciłem uwagi, iż od wejścia była to już sala tronowa…
Na końcu ogromnej sali, jak zawsze musiał stać, na kilkustopniowym podeście, ogromny tron. Ten był cały złoty z różowym, miękkim obiciem. Wokół niego, wręcz na całej, wysokiej ścianie, rosły długie rośliny. Niczym bluszcz z kwiatami wiśni, oraz żółtych róż… Bardzo dziewczęco.
Na tronie… Aua, moja broda ponownie.
- Księżno! - wykrzyczał szczęśliwy Line biegnąc jej na przywitanie. Drobna dziewczynka, o wzroście prawie, że niecałego metra zeskoczyła ze swojego wielkiego tronu i potupała w stronę chłopaka, zaraz się z nim przytulając.
- Witaj Lineworch – rzekła, gdy ten tylko podniósł ją na swoje ręce, niczym młodszą siostrę. - Co cię do mnie sprowadza?
Dziewczynka miała mocno różowe włosy, upięte w dwa puszyste kucyki po bokach głowy, za pomocą gwiazdkowych… Spinek? Do tego prosta grzywka, którą dodatkowo, jakby przytrzymywała złota tiara, idealnie dopasowana do jej dziecięcej główki. Jej policzki zdobiły delikatne rumieńce oraz gwiazdki, mające na celu być dziwnego rodzaju piegami. Ubrana była w słodką, różowo-błękitną sukienkę, z falbankami i innymi takimi…
- Mój przyjaciel – tu Line wskazał na mnie.
- Hmm… - Księżna zmierzyła mnie wzrokiem swoich błękitnych oczu od stóp do głów. - Postaw mnie – rozkazała władczym tonem. Po sekundzie podeszła do mnie, a raczej podreptała pod moje stopy i machnęła swoim słodko-różowym berłem, również z zakończeniem gwiazdki, którą otaczały błękitne pierścienie, wprost jakby w moją twarz. - Ty! Jak cię zwą?
- A-adam… - wykasłałem wręcz, jakby Sahara pojawiła się w moim gardle. Przez szok zaschło mi w ustach.
- A więc Adam… Jesteś ładny, zostaniesz moim mężem – to dokładnie było stwierdzenie, wypowiedziane poważnie, a zarazem piskliwym głosem czterolatki.
Mój mózg eksplodował.
- Echehe… - Line jakby sam był zdziwiony. - Księżno… Heeh… - i również, jak ja, nie wiedział co powiedzieć. - Wydaje mi się iż Adam nie jest raczej zainteresowany posadą Księcia…
- Huh? - dziewczynka zwróciła na niego wzrok, jakby nie dowierzając, że on naprawdę to powiedział. - Inni władcy wręcz się zabijają o tą posadę – prychnęła. - Ty! - znowu wskazała swoim uroczym berłem na mnie. - Naprawdę nie chcesz władać wraz ze mną Królestwem?
Zamurowany, tylko przecząco pokręciłem głową.
- Uch, no cóż. Trudno – mruknęła Księżna i wróciła z powrotem na swój tron.
Dopiero teraz zauważyłem, że w cieniu tronu chowa się postać. Ciemnoniebieski płaszcz z kapturem zasłaniał jej twarz. Garbiła się lekko. Wyglądała trochę, jakby bała się mojego wzroku… Gdy tylko zauważyła, że jej się przyglądam, cofnęła się bardziej za tron, znikając mi z oczu.
- A więc co was do mnie  tak naprawdę sprowadza? - zapytała dziewczynka, machając swoimi małymi stópkami, gdyż tron był dla niej za wysoki…
- To tak… - zaczął Line, odchrząkając. - Adam, tak jakby, jest--
- Z innego świata – nagle jego wypowiedź przerwała zakapturzona postać. - Alternatywnego. Posiadasz umiejętność, która zdarza się rzadko ludziom – wyszła zza tronu. Po głosie mogłem rozpoznać iż jest to dorosła, a wręcz stara kobieta.
- Wyrocznio? - zwróciła się wtem do niej Księżna. - Wytłumaczysz mi to?
- O Święta… - westchnęła kobieta. - Nie wiem jak, ale najwidoczniej jakimś magicznym trafem, ten chłopiec przeszedł przez wyrwę wymiarową i trafił do naszej rzeczywistości.
- Wyrwę wymiarową? - zdziwiła się dziewczynka.
- Święta, a mówiłam, byś uważała na swoich lekcjach nauki wszechświata, mówiłam…
- Tak, tak, tak – Księżna obojętnie machnęła ręką. - Więc o co konkretnie chodzi? - zwróciła się z powrotem do Line'a.
- Adam chciałby wrócić do siebie.
- Właśnie… Jest to jakoś możliwe? - uzupełniłem jego wypowiedź, ale zwróciłem się do Wyroczni. Ta również zmierzyła mnie wzrokiem, tak przynajmniej czułem, bo spod cienia kaptura nie widziałem jej wyrazu twarzy.
- Hmm… - kobieta zwróciła wzrok w stronę roślin naściennych. - Postaram się znaleźć sposób… Jednak, niczego nie obiecuję.
I nagle się uśmiechnąłem. Większa nadzieja wpłynęła w moje serce, dając zupełnie inny widok na sytuację. O tak!
Line widząc wyraz mojej twarzy sam się uśmiechnął jeszcze szerzej… Po sekundzie, nagle jego oczy zmieniły kolor na złoty, ale teraz mnie już to nawet nie zdziwiło.
- Mówiłem, że Księżna i jej Wyrocznia załatwią sprawę! - odrzekł podskakując oraz klaskając ze szczęścia.
- Dziękuję Wyrocznio, a także tobie Księżno… - odrzekłem, kłaniając się lekko, tak jak to zawsze się powinno robić przy kimś wysoko postawionym.
- W takim razie, może przemyślisz sprawę z małżeństwem? - powiedziała wprost dziewczynka.
- H-heh… Emm… - nerwowo podrapałem się w tył głowy. - N-nie jest Księżna dla mnie trochę za młoda..?
- Pff – prychnęła. - Mam 153 lata, jak śmiesz nazywać mnie młodszą od siebie?!
- 153..? - aua, moja broda po raz kolejny.


11/07/2015

Chapter IV: Ryby i dziewczyny głosu nie mają... No może mają

Wstałem wraz ze świtem. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo dokładnie to obudziło mnie pukanie do drzwi. Promienie słoneczne błądziły nieprzyjemnie po mojej twarzy, jak na złość dając sygnały, że muszę wstać. Westchnąłem sam do siebie, podnosząc się do siadu i przecierając zmęczone oczy.
- Adam? - usłyszałem cichutki głos Line'a, który z lekkim skrzypieniem otworzył drzwi do pokoju.
- Taaak? - ziewnąłem długo, unosząc ręce ponad głowę, rozciągając się z przyjemnym dla ucha zgrzytaniem w kościach.
- O, już wstałeś! - uśmiechnął się tak radośnie, jak wdzierające się do sypialni promyki słońca. - Zastanawiałem się już czy cię nie obudzić, bo przespałeś całą noc i prawię połowę poranka.
- Prawie połowę?
- Ja i Wener zawsze wstajemy wraz z pierwszymi dźwiękami budzącej się Gwiazdy, a ty je przespałeś… Trochę się martwiłem.
- Em… Dźwiękami budzącej się gwiazdy? - ponownie za nim powtórzyłem. Nie wiem czy to przez niewyspanie, czy też po prostu jestem za głupi, ale kompletnie nic nie rozumiałem. Ponownie wróciło do mnie uczucie zdziwienia oraz braku jakiegokolwiek racjonalnego myślenia, które na kilka godzin przyćmił sen.
- Wraz z pobudką Gwiazdy, towarzyszy jej cudna, cichutka melodia, którą tworzą zwierzęta naszego lasu. To dzięki niej zawsze z moim braciszkiem wstajemy na czas – zaśmiał się wesoło, ewidentnie rozbawiony moim niezrozumieniem.
- Aha… - przytaknąłem. Pewnie chodzi mu o coś w stylu piania koguta.
- Masz ochotę na jakiś posiłek? - zapytał nagle, zmieniając temat.
- Nie, raczej obejdę się bez śniadania – odpowiedziałem obojętnie, chociaż tak naprawdę ściskał mi się żołądek. Ale to raczej nie była wina głodu…
- Hm… No dobrze. W takim razie, wyruszajmy od razu do Królestwa! – zaproponował ciągle tak samo entuzjastycznie jak zawsze.
Nie odpowiedziałem. Sięgnąłem tylko po moje czarne trampki zakładając je od razu bez wiązania, a następnie nakładając na siebie bluzę. Line cały w skowronkach przepuścił mnie w drzwiach, chociaż zupełnie niepotrzebnie.
- Jesteś pewien, że nie chcesz nic zjeść? - zapytał po drodze przez główny pokój.
- Nie, na-
- Weź – ni stąd ni zowąd pojawił się Wener w ręku trzymający dziwne coś, o nieregularnych kształtach, koloru ciemnej czerwieni.
- Ooo! - białowłosy nagle klasnął w dłonie. - A dla mnie masz?
- Jak zawsze – wyciągnął drugą dłoń, w której trzymał to samo dziwne coś.
- A co to takiego jest? - zapytałem, niepewnie odbierając od niego podarunek.
- Kanleu – odrzekł bez wyjaśnienia. Spojrzałem pytającym wzrokiem na Line'a. Tylko on był tak dobry, by mi tłumaczyć wszystko czego nie rozumiałem.
- Kanleu to owoc, który Wener hoduje za domem. Rośnie na takich uroczych pomarańczowych krzakach – mówiąc to, oblizał mimowolnie usta. - Jest przepyszny! Z jego liści można dodatkowo sporządzić ciepły napar, który często pijam przed snem. Bardzo usypia.
- Aha… - moja typowa odpowiedź.
- To jak? Idziemy? - otworzył przede mną frontowe wejście, bądź też aktualnie, wyjście. - Braciszku! Nie idziesz z nami? - zawołał za czarnowłosym, gdy ten akurat chciał się zamknąć w swojej sypialni.
- Mam dużo pracy w ogrodzie i na hodowli – odpowiedział szybko i równie szybko zatrzasnął za sobą drzwi. Zauważyłem jak uroczy uśmieszek Line'a, niszczy przez sekundę niemiły grymas smutku.
- Nie przejmuj się, po prostu ma dużo pracy – powiedziałem, chcąc dodać mu otuchy. Taka osoba… Istota jak Line, nie powinna być smutna, szczególnie, że to chodzące czupiradło radości oraz miłości, a zarazem aż mdłości.
- Rozumiem, rozumiem! - jego humor „cały czas” był taki sam. - No, chodźmy już! - wyszedł na zewnątrz.
Dlaczego nagle wydało mi się, że wcale nie jest tak szczęśliwy na jakiego wygląda..? Ech, znam go dopiero od wczoraj, na pewno tylko mi się wydaje. Poza tym… Nigdy nie byłem dobry w odgadywaniu uczuć innych.


Białowłosy radośnie hasał, prowadząc mnie przez las, od czasu do czasu wskazując na jakąś roślinę i mówiąc o niej kilka ciekawostek, których i tak nie byłem w stanie zapamiętać. Udało mi się zachować w pamięci tylko nazwę tego owocu, który przez całą drogę trzymałem w dłoni. Tak jak zauważyłem wcześniej, był czerwony, a nieregularny kształt, okazał się jednak całkiem regularny. To była tak jakby mała piłeczka, z równo ułożonymi, okrągłymi wypustkami. Nie wiem czemu, ale skojarzyła mi się z granatem. Za tym owocem nie przepadałem, ale produkowane z niego soki mogłem pić na okrągło. Ciekawe jak to dziwadło smakuje?
- Line – zawołałem za nim. Odwrócił się ku mnie, prawie natychmiastowo. - Mógłbyś mi opisać jak smakuje ten „Kanleu”?
- Hm… - przyłożył palec wskazujący do podbródka, a oczy wzniósł ku górze. - Nie wiem jak ci go dokładnie opisać... Jest delikatnie kwaśny… I taki gęstawy… Przepraszam, naprawdę nie wiem… - złożył ręce w koszyczek, trzymając je na wysokości swojej klatki piersiowej.
Mój żołądek od rana wiercił się jak nieposkromiony tygrys na uwięzi, a teraz do tego doszedł głód jak u wilka. Ugh, uwielbiam swój organizm. To istne zoo, a zwierzęta w zoo trzeba karmić. Inaczej one zjedzą siebie nawzajem… A potem i właściciela.
- Mam nadzieję, że się nie otruję… - westchnąłem, a następnie wziąłem gryza tego dziwnego owocu. Line aż podskoczył, chyba ze szczęścia. Tak przynajmniej mi się wydaje.
Kolejna dziwaczna konsystencja jedzenia, ale przyjemna do gryzienia. Sernik. Cytrynowy. Tak jak mówił mój nowy znajomy, jest delikatnie kwaśny, ale za to ciepły. Dziwnie ciepły, jak ciasto wyjęte prosto z piekarnika. Szczerze powiedziawszy spodziewałem się bardziej czegoś gorzkiego…
- I jak? - zapytał z przejęciem oraz ekscytacją.
- Dobry… - odrzekłem nadal przeżuwając. Trochę niegrzecznie. - Niewybitny, ale smaczny.
- Jak miło to słyszeć! - zachichotał.
- Idziemy dalej?
- Oczywiście! - odwrócił się ponownie na pięcie i wrócił na trasę naszej wycieczki.
Po zjedzeniu „magicznego” przysmaku mój głód odszedł jak ręką odjął. Nawet wewnętrzny tygrys został poskromiony, a myślałem, że te skręty żołądka nie dadzą mi spokoju, aż do jutra. Dzięki temu mogłem lepiej się skupić na tym co mnie otacza. Przyjrzeć się roślinom, drzewom, zwierzętom i… Intrygującym skupiskom wodnym. W tym jednemu, z którego dna prześwitywało jaskrawo czerwone światło, zmieniające się czasami, aż do przenikliwej żółci. Woda wypływała z malutkiego wodospadu wszczepionego w skałę, która znajdowała się tuż za stawem. Był on szerokości dwóch, góra trzech metrów, ale głębokość i wielkość pod powierzchnią, po której chodziliśmy, mogła być dwadzieścia razy większa. Niemożliwie zainteresowany musiałem, po prostu musiałem przy nim uklęknąć, by przyjrzeć się całości. Tafla była nienaruszona, a pod nią mieszkała tylko ciemność, rozświetlana ciepłymi barwami.
- Huh? Adam? - Line, chyba dopiero po chwili zorientował się, że przystanąłem.
Nie odpowiadając, dalej wpatrywałem się w hipnotyzujące światło. I wtedy coś nad nim przepłynęło, poruszając taflę wody.  Przestraszony odskoczyłem, a raczej zachwiałem się spadając w tył.
- Adam! - białowłosy ruszył na ratunek, natychmiastowo przy mnie klękając. - Wszystko w porządku?
- Tak, tak, tak… - podparłem się na łokciach, spoglądając z powrotem w stronę stawu. Na jego brzegu siedziała śliczna dziewczyna, która cicho chichotała rozbawiona moim upadkiem.
- Jeśli cię przestraszyłam to przepraszam – powiedziała wysokim, uroczym głosikiem.
- N-nic się nie stało… - zatkało mnie.
Dziewczyna miała długie, jasnoróżowe włosy, które, ponieważ były mokre uczepiały się jej bladej twarzy. Głowę dodatkowo ozdobiła czterema czerwonymi kwiatami. Jej oczy były złote, bez rogówek, a na policzku miała przyczepioną malutką błękitną rozgwiazdę. Oprócz tego, jej uszy wyglądały dziwnie, jak płetwy, a na szyi, jak mogłem się domyślić, posiadała skrzela. Jednak najbardziej wprawiającą w zakłopotanie sprawą było to, iż nie miała na sobie żadnego ubioru.
- Falveey! - krzyknął Line uradowany, jakby zobaczył szczeniaczka. - Jak dawno cię nie widziałem, ojej! - na czworakach do niej podszedł, by móc jeszcze na przywitanie ją przytulić, nie przejmując się zupełnie tym, że pewnie go pomoczy.
Podnosząc się do siadu i prostując, zauważyłem kolejny interesujący fakt – koleżanka białowłosego nie miała nóg, a długi jasny ogon, który na samym końcu był podzielony, wyglądając prawie jak meduza, czy suknia ślubna.
- Kim jest twój kolega? - zapytała, gdy tylko przestała przytulać się z Line'm.
- Je-jestem Adam… - sam odpowiedziałem, lekko zdezorientowany.
- Och! - ponownie zachichotała. - A ja Falveey – podała mi rękę, ozdobioną łuskami i tysiącem muszelek, oraz wyrastającą na środku białą płetwą. Niepewnie ją uścisnąłem. Wydawała mi się taka delikatna, a jej skóra była niemożliwie gładka.
- Adam nie jest stąd! - oznajmił nagle bez powodu Line. - Prowadzę go właśnie do Księżnej, by ta, wraz z Wyrocznią zaznajomiła się z nim, oraz wyjaśniła całą sprawę.
- Mogłam się domyślić, po jego imieniu – tak samo jak króliko-usznemu, uśmiech nie schodził z jej twarzy.
- A ciebie Fal co sprowadza pod Quprium? - zapytał białowłosy.
- Nic szczególnego, zwykła przepływka – odpowiedziała bawiąc się taflą wody.
- L-line, my może powinniśmy już iść dalej… - odezwałem się, powoli wstając z ziemi, próbując zrozumieć słowa, oraz sytuację, a także nowo poznaną… Istotę?
- Ach, no tak… Lepiej dotrzeć do Księżnej przed zachodem, dodatkowo musicie wrócić… - westchnęła dziewczyna… Syrena. - Twój przyjaciel ma rację Line, idźcie, ale odwiedźcie mnie jutro. Najlepiej jeszcze z bratem.
- Tak, faktycznie, przed nami niekrótka droga – zaśmiał się. - Miło cię było znów widzieć Falveey i obiecuję, że jutro się zjawimy!
Różowo-włosa odpowiedziała uśmiechem, po czym zanurzyła się w odmętach magicznej wody. Jeśli spotkamy kogoś jeszcze po drodze, kogoś tak… Dziwnego, to mój mózg chyba eksploduje od nadmiaru niezrozumienia.
- To jak, idziemy? - zaproponowałem.
- Oczywiście! - Line podskoczył z radości, a następnie wrócił na ścieżkę.
No Adam, przyzwyczaj się.


8/10/2015

Chapter III: Kolacja w towarszystwie długo-usznych

Kiedy zaszło słońce, w norze zrobiło się potwornie ciemno. Klękałem aktualnie przed półką na książki w moim pokoju, jednak z powodu ciemności, która tak nagle zapadła, nie mogłem odczytać żadnego tytułu. Dałem za wygraną i wyjrzałem przez okno. Na niebie unosiły się dwa, różnej wielkości księżyce. Jeden był fioletowy oraz o wiele mniejszy od drugiego, który wyglądał jak normalny, ziemski.
Naprawdę ciekawi mnie jak się tu znalazłem, co to za kraina, co się dzieje w moim świecie... To jest nienormalne. Jak to możliwe, że po zderzeniu z samochodem trafiłem tu?! I to bez żadnego złamania?! Tak o, po prostu. Przez myśl przechodzi mi najgorsza wizja - zmarłem, a to jest czyściec. Okropnie kolorowy i nienaturalny czyściec, który w ogóle nie pasuje do opisu biblijnego. Potrząsnąłem głową by uspokoić rosnące we mnie przerażenie. Nie, to nie jest czyściec. Na pewno jest jakiś sposób by wrócić do domu, nawet jeśli nie układa mi się tam najlepiej oraz za nikim nie tęsknie… Po prostu muszę wrócić.
Ten świat jest dziwny. Z tego co wywnioskowałem nie ma tu normalnych ludzi, każdy czymś się wyróżnia. Na razie poznałem tylko królikowatych, ale przypominając sobie co do mnie wcześniej mówili są jeszcze jacyś zmiennokształtni oraz panujący nad magią. Cholera wie, może wystarczy bym zasnął, a zaraz obudzę się z powrotem w moim łóżku? Liczę na to, że może poranne mleko było nieświeże i mam po nim teraz jakieś urojenia…
- Adaaam! - usłyszałem jak ktoś mnie woła. Myślałem, że padnę trupem. Wtem do pokoju wszedł Line trzymający w ręce świeczkę, na której palił się różowo-czerwony ogień.
- Jezu, wystraszyłeś mnie… - wziąłem głęboki wdech.
- Co? Nie mam na imię Jezu – niepierwszy raz już przekręcił łepek na bok, dziwiąc się z tego co powiedziałem.
- Nie, nie masz. To tylko takie wyrażenie, u mnie się tak czasami mówi – próbowałem wytłumaczyć.
- Używacie czyjegoś imienia w wyrażeniu? - nadal nie rozumiał.
- No tak jakby… Długo by tłumaczyć… Po prostu tak mówimy, na przykład „O Jezu, ale pyszny placek!” - Line zrobiły tylko jeszcze bardziej zagubioną minę. - Dobra, nieważne, nie zwracaj uwagi – machnąłem ręką.
- No… Dobrze… - wydawało mi się, że posmutniał. - A! Właśnie! - i wybuchnął śmiechem. - Jeśli o jedzeniu mowa, to Wener zrobił już kolację!
- Miło z jego strony, ale nie jestem pewny czy dam radę cokolwiek przełknąć…
- Oj, na pewno dasz! - podszedł do mnie bliżej, razem ze świeczką. Bałem się, że mógłby, jakoś przez przypadek mnie podpalić, ale po sekundzie zorientowałem się, że ogień nie wytwarza żadnego ciepła.
- Nie, naprawdę nie- - nagle z mojego brzucha wydobyło się donośne burczenie. A dałbym sobie głowę uciąć, że nie jestem głodny.
- Naprawdę lepiej jak coś zjesz! - złapał mnie za rękę i wyciągnął z pokoju.
Stół, w ich prowizorycznym salonie, oświetlonym przez gromadę świeczek, był nakryty prostym, białym obrusem oraz skromną porcelaną. Na jego środku stał mały wazonik z pojedynczym kwiatkiem, którego gatunek nie za bardzo potrafiłem określić. Był fioletowy, a kształtem przypominał stokrotkę, ale jednak środek miał zielony, a końcówki jego płatków były żółte. Mimo iż jestem kiepski z biologi, to wiem, że to nie jest ziemski kwiat.
- Zasiądź ze mną! - z zamysłu o kolorowej roślince wyrwał mnie, jak zwykle, wesoły do niemożliwych granic, głos Line'a. Cicho westchnąłem, spełniając jego prośbę.
Nie musieliśmy długo czekać na posiłek. Wener, prawie zaraz po tym jak zasiedliśmy, postawił na stole wielką wazę napełnioną pomarańczową zupą. Przynajmniej tak mi się wydawało, że to zupa. Mogła to być również dziwna odmiana budyniu lub puddingu. Jej zapach roznosił się po cały pomieszczeniu i był całkiem przyjemny. Nie mogłem go jednak porównać do żadnej znanej mi potrawy.
- Co to jest dokładnie? - zapytałem starając się brzmieć jak najgrzeczniej.
- Zupa z Wodnego Gębu – odpowiedział krótko i beznamiętnie czarnowłosy, nalewając mi pomarańczową maź na głęboki talerz.
- Z czego?
- Z wodnej rośliny rosnącej niedaleko, w zatoce. Moja ulubiona! - odrzekł podekscytowany Line.
- Aha… - mruknąłem spoglądając na dziwnie, ale mimo to sympatycznie, wyglądające danie. Skoro zapach oraz wygląd był całkiem miły, to najprawdopodobniej nie może to smakować tak źle, prawda?
Wener nalał następnie zupę swojemu bratu, po czym sobie. Odłożył wazę na bok i zasiadł w końcu do stołu.
- Smacznego! - wypowiedział szczęśliwy białowłosy.
- Ta, smacznego… - odrzekłem cicho.
- Nie martw się. Podejrzewam, że twoim wyrafinowanym gustom przypadnie moje danie – powiedział jak najbardziej złośliwie, ten drugi z braci. Postanowiłem już na to nie odpowiadać.
Jak tylko Line zaczął jeść, sam sięgnąłem dopiero co po łyżkę. W końcu nic mi to raczej nie zaszkodzi… Spróbowałem.
I nie mogłem uwierzyć jakie to było dobre! Było słodkie, bardzo słodkie, ale nie mdłe. Trochę kwaskowate, jakby połączenie cukru oraz cytryny, ale to też nie do końca było to. Nie wiedziałem do czego mógłbym to porównać by dobrze określić ten wspaniały smak. Może do kwaśnych żelek? Nie, to nadal nie to. Zupa była lekko gęsta, właśnie jak budyń, co dawało trochę wrażenie rozpuszczania się na języku. Kiedy zaś już lądowała w żołądku, dostarczała przyjemne ciepło na brzuchu, które następnie przechodziło przez całe ciało. Nie wiem jak on to zrobił, ale naprawdę, to było pyszne.
- Jezu, ale to dobre! - nagle odezwał się Line, kończąc już prawie swoje danie. Uśmiechnąłem się pod nosem, słysząc jak używa, niezrozumiałego przez niego wcześniej, wyrażenia.
- Jezu… Co? - powtórzył zdezorientowany brat.
- To takie wyrażenie – powiedzieliśmy jednocześnie z białowłosym, co było całkowicie niezaplanowane. Line uśmiechnął się promiennie, po raz setny, ku mnie.
Po skończonej kolacji, postanowiłem, że pomogę Wenerowi przy zmywaniu naczyń. Chciałem by było to jakieś podziękowanie za użyczenie mi noclegu. Na początku nie za bardzo był przychylny, do mojej pomocy, ale po krótkiej dyskusji, zgodził się ze mną, że to będzie uczciwe. Jego brat w tym czasie zasiadł na kanapie z jakąś książką w ręku i nucił pod nosem nieznane mi melodie.
Mycie porcelany wyglądało najzwyczajniej na świecie i przypomniało mi to, że jak będąc małym, sam pomagałem przy tym mamie. Wtedy poczułem nieprzyjemne ukłucie. Niby za nikim nie było mi tęskno, moje życie nie było jak w bajce, nie było super przyjemne, ale było normalne. Nigdy nie pragnąłem przenieść się do rzygającego tęczą oraz szczęściem świata. Było mi dobrze, jak było. Co ja musiałem zrobić, że się tutaj znalazłem…?
Po skończonej robocie wróciłem do - tymczasowo - mojego pokoju. Te wspominki przyprawiły mnie o melancholijny humor, który tylko pogorszył moje samopoczucie. Zdjąłem z siebie bluzę, ściągnąłem buty i tak jak stałem padłem na łóżko, zasypiając momentalnie.


6/29/2015

Chapter II: Braciszek coś nie w sosie

Po niedługim spacerze po lesie, dziwny chłopak, w końcu zaprowadził mnie przed oblicze swojego... Domu? To nawet nie wyglądał jak typowy dom, prędzej jak... No właśnie. Nie posiadał zwyczajnych ścian, zamiast nich były korzenie.Tak, dokładnie, korzenie. Nad posiadłością wyrastało wielkie drzewo, o fioletowych liściach, którego pnącza owijały cały dom. Okna były małe i okrągłe, a ciemno-czerwone drzwi zakończone były łukiem. Wyglądał na mały, chociaż może akurat tylko z tej perspektywy. Dookoła "domku" rosła jaskrawo zielona trawa, a gdzieś na boku nawet zauważyłem mały ogródek. Tuż przed chatką, na bujanym fotelu siedział kolejny chłopak o długich uszach królika, tylko w przeciwieństwie do Line'a, jego kolory były bardziej stonowane. Miał kruczoczarne włosy i uszy, zwykłą białą koszulę oraz bordową kamizelkę, a zamiast muszki, nosił czarny krawat. Reszta jego ubioru - spodenki, buty, podkolanówki - również była tego samego koloru. Podejrzewam, że to jest ten brat, o którym wspominał Line. Ubiór mieli podobny, jednak to właśnie kolory ich różniły.
- Wróciłem! - krzyknął wesoło mój towarzysz, kiedy weszliśmy na teren posesji. - I patrz! Sprowadziłem nam gościa! - dodał po chwili wskazując na mnie.
Ciemno włosy zmierzył mnie wzrokiem, ale nic nie odpowiedział. Już wiem co oprócz uszu łączyło tych dwoje - kolor oczu. Obaj posiadali strasznie jasno-zielony kolor tęczówek.
- Po co go tu sprowadziłeś? - westchnął zirytowany. - Przecież ci mówiłem... Nie sprowadzaj do nas obcych.
- Ależ braciszku... On jest tutaj pierwszy raz. Miałem go tak po prostu zostawić? - białowłosy zrobił smutne oczy szczeniaka.
- Powinieneś - odpowiedział wprost. A ja myślałem, że to Line'a nie polubię... - Ech, ale skoro już tu jest... - wstał z fotela i podał mi rękę. - Miło mi cię poznać, Wener jestem - powiedział sucho, więc wychodziło na to, że wcale nie jest mu miło. Uścisnąłem jego dłoń wywracając oczami.
- Adam - odpowiedziałem, po czym go puściłem i ukryłem ręce w kieszeniach spodni.
- Nietypowe imię...
- Bo on nie jest stąd! - wtrącił się Line. - I mówi, że jest człowiekiem.
- Kim? - czarnowłosy ponownie zmierzył mnie wzrokiem, od góry do dołu. - Przyznaj się... Jesteś zmiennokształtny, albo znasz się na czarach. Zwykłych tutaj nie ma.
- Nie wiem co tu robię, nie wiem jak się tu znalazłem, ale jedno co wiem, jestem normalny. Nie mam uszu, ani się w nic nie zmieniam, nie znam się na czarach, ani na niczym innym - powiedziałem na jednym wdechu.
- Nie wiesz jak się tu znalazłeś? - Wener skrzyżował ręce na klatce piersiowej.
- Nie wiem. Ostatnie co pamiętam to rozpędzony samochód, jadący w moją stronę, a potem obudziłem się na tej polanie, gdzie znalazł mnie twój braciszek.
- Sa-samochód? - Line powtórzył nie rozumiejąc. - Co to jest?
- E... - podrapałem się w tył głowy. - Nie ważne... Możecie mnie uznać za wariata, ale...
- Tutaj nie ma wariatów - przerwał mi ten ważniak.
- Dobra.. - machnąłem ręką. - Chodzi mi o to, że wydaje mi się być to snem, ale jest zbyt realny, więc na wszelki wypadek wolałbym się dowiedzieć jak wrócić... - Zastanowiłem się chwilę nad sensem swojej wypowiedzi, którego nie było. - Macie tu jakiegoś uczonego, albo maga? - zapytałem kierując się logiką filmów oraz książek.
- Jest tylko wyrocznia Księżnej... - ciemnowłosy westchnął.
- Mówiłem, że cię do niej zabiorę, ale to jutro! - jego brat uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
- Jeśli chcesz wrócić, tam skąd przybyłeś i gdzie są te "samochód" to ona powinna ci pomóc, ale fakt. Po zajściu słońca nie można przeszkadzać Księżnej i również dla własnego bezpieczeństwa lepiej nie ruszać się z domu - dodał, dokańczając wcześniejszą wypowiedź.
- Gdzie są "samochody", tak się odmienia - sprostowałem.
- No i co? U nas ich nie ma, nie muszę tego wiedzieć - wzruszył ramionami. Powstrzymałem się od zgryźliwej uwagi. Wener obrócił się na pięcie i ruszył do, wcześniej zauważonego przeze mnie, ogródka. - Lineworch, pokaż naszemu gościowi wolny pokój, a ja zbiorę to co mamy i spróbuję przygotować kolację - powiedział jeszcze.
- Tak jest braciszku! - odrzekł mu posłusznie, następnie odwrócił się w moją stronę. - Nie martw się, może najmilszy nie jest, ale i tak będzie się tobą opiekował... - rzekł do mnie cicho, by jego brat nie usłyszał, po czym słodko zachichotał. - Dobrze więc, zapraszam do środka! - otworzył przede mną drzwi do wnętrza nory, że tak to nazwę. Niepewnie wszedłem do środka.
Mimo, że dom oplatały tylko korzenie, nie było tu zimno, wręcz przeciwnie, całkiem ciepło. Pierwsze pomieszczenie było bardzo duże. Po lewej stronie znajdowała się mała kuchnia, która wyglądała tak... Normalnie. Na środku stał okrągły, drewniany stół, a przy nim cztery krzesła. Pod ścianą, po prawej stronie była jedna wielka półka na książki, po brzegi zapełniona różnymi tomami, a obok niej mała kanapa koloru waniliowego.
- Ładne mieszkanko... - skomentowałem wchodząc głębiej. - Przytulne.
- Wiem! Ale chodź dalej! Pokaże ci twój pokój - króliko-podobny ruszył w stronę krótkiego korytarza. Faktycznie, tylko z perspektywy zewnętrznej domek wyglądał na mały, w środku był wielki.
W korytarzu były cztery pary drzwi. Line otworzył drugie od lewej, ukazując przede mną skromy pokoik, z jednoosobowym łóżkiem, biurkiem z krzesłem, oraz kolejną, ale tym razem małą, półką na książki.
- Ja jestem obok! - wskazał na pierwsze drzwi. - Tutaj jest toaleta, a naprzeciwko, to pokój Wenera. Proszę! Rozgość się! - uśmiechnął się promiennie. Wydawał się za szczęśliwy, to mnie trochę przytłaczało, może dlatego, nie czuję do niego zbytniej sympatii... Poprawka, ja do nikogo nie czuję sympatii.
- Dziękuję... - odpowiedziałem, próbując odwzajemnić jego uśmiech, ale wyszedł mi tylko krzywy grymas.
- Nie podoba ci się? - zapytał, a jego długie uszy, powoli zaczęły opadać, chyba z powodu, tego, że sprawiłem mu przykrość.
- Nie! - natychmiastowo zaprzeczyłem, a uszy wróciły na swoje miejsce. Westchnąłem. - Jest mi bardzo miło, że mogę u was na ten krótki czas zamieszkać... - wszedłem do pokoju.
- To nam jest miło, że przyjmujesz naszą gościnę! - odpowiedział wesoło.
- Twojemu bratu chyba to się nie za bardzo podoba - mruknąłem.
- Mówiłem, że masz się nim nie przejmować! - pogroził mi palcem. - On taki się wydaje, ale to mój kochany braciszek i ja wiem, że naprawdę jest bardzo przyjazną osobą, musisz się do niego przekonać, a on do ciebie. Poza tym ty też wydajesz się kimś niezbyt skorym do znajomości, prawda? - zapytał stając obok mnie. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Trochę.
- Więc spróbuj się do nas przekonać dobrze? - ponownie się uśmiechnął. Dobra, może jednak go polubię...


6/14/2015

Chapter I: Czy to tania podróba Alicji?

Oczywiście, tym okropnym dźwiękiem okazał się mój cholerny budzik. Wyłączyłem go szybko i usiadłem na skraju łóżka. Kolejny dzień, który muszę spędzić w szkole, pięknie. Pewnie znowu zasnę na którejś z lekcji. Mimo tak miłych snów, czuję, że to właśnie przez nie źle mi się sypia. Przeczesałem palcami moje ciemne włosy i westchnąłem. No cóż, trzeba to jakoś przeżyć... Właśnie, "jakoś".
Podniosłem się leniwie z łóżka, przy okazji sięgając po koszulkę, która gdzieś szwendała się po podłodze. Szybko ją założyłem, a następnie ubrałem resztę rzeczy i zbiegłem na dół, na śniadanie. Oczywiście, rodziców już dawno nie ma, pracują. Wyciągnąłem z lodówki mleko, a z szafki płatki oraz miskę. Połączyłem oba składniki, przystępując do konsumpcji. Ech, dzisiaj kartkówka z biologi, niech mnie ktoś zabije. Zerknąłem na zegarek - zaraz się spóźnię…
Odszedłem od nieskończonego śniadania i wziąłem z kanapy mój plecak, który leżał tu od wczoraj, a następnie szarą bluzę z wieszaka. Po drodze do drzwi zajrzałem jeszcze do lustra, by poprawić te czarne kłaki, ale dałem za wygraną. Zauważyłem też, że pod moimi brązowymi oczami widnieją całkiem niemałe wory. Co jak co, ale nie myślałem, że od przyjemnych snów nie da się wyspać...
Zerknąłem ostatni raz na zegarek... Szlag, zaraz naprawdę się spóźnię. Wybiegłem przez drzwi frontowe, a następnie się cofnąłem by je zamknąć. Ruszyłem szybkim krokiem w stronę szkoły, po drodze zakładając bluzę. Stanąłem przed pasami na czerwonym świetle i wyjąłem przy okazji telefon by zobaczyć, jak naprawdę zaraz będę miał przerąbane. Pięć minut...
Świtało zmieniło swój kolor, a ja biegiem udałem się w dalszą drogę, nie zwracając uwagi na przechodniów, których niechcący popychałem. Jak się tym razem spóźnię, Wrona nie da mi żyć. Wrona - moja nauczycielka biologii, którą akurat dziś muszę mieć pierwszą...
Znowu stanąłem na kolejnych pasach. Spojrzałem jakby od niechcenia w prawo i wtedy znowu zobaczyłem... Te białe królicze uszy wystające zza budynku. Zamrugałem kilka razy, jakby nie wierząc w to co ukazują mi oczy. Tak jak myślałem, zaraz zniknęły. Uderzyłem się lekko w głowę. Odbija mi już. To wszystko przez niewyspanie. Zwróciłem ponownie wzrok na światło, ale nic. Nadal było irytująco czerwone, mimo że żaden samochód akurat nie jechał. No co za cholerstwo! Westchnąłem tylko i nadal czekałem. Zerknąłem jeszcze raz kątem oka, w stronę, w którą ujrzałem białe uszy, ale zamiast nich zobaczyłem tylko jak ktoś czym prędzej przebiega przez ulicę. To stało się tak szybko, że zupełnie rozmazała mi się postura biegnącego. Biała, pędząca z szybkością światła plama. Przetarłem zmęczone oczy. Co jest ze mną dzisiaj nie tak? Światło w końcu zmieniło swój kolor, a ja ponownie udałem się w stronę szkoły ignorując to co widziałem, to przecież tylko zmęczenie... I wtedy usłyszałem pisk. Odwróciłem się w jego stronę, będąc jeszcze na środku ulicy. Samochód jechał prosto w moją stronę, a ja stałem jak sparaliżowany. Nagle urwał mi się film.


Poczułem pod sobą zimną trawę, a na twarzy ciepło słońca, jednak po chwili ktoś mi to światło zasłonił. Otworzyłem oczy i zobaczyłem przed sobą twarz jakiegoś chłopaka. Miał śnieżnobiałe włosy, z których wyrastały dziwnie znajome mi białe, długie, królicze uszy. Oczy miał jaskrawo zielone. Przyglądał mi się z zaciekawieniem.
- Nic ci nie jest? - zapytał przekręcając delikatnie łepek na bok.
- Raczej n-nie... - odpowiedziałem słabym głosem, podnosząc się do siadu. Głowa mnie tylko strasznie bolała. Spojrzałem na niego jeszcze raz i zauważyłem, że nie tylko jego uszy wydają się nadzwyczajne, także jego ubiór nie był typowy. Miał na sobie białą koszulę, w żółte paski, a na to jeszcze czerwoną kamizelkę. Przy szyi posiadał wielką jasno-zieloną muszkę, która pasowała tylko do jego również zielonych, krótkich spodenek. Na nogach widniały białe podkolanówki, jedna podciągnięta jak należy, a druga niechlujnie opadnięta. Buty miał nawet dwukolorowe - jeden żółty, drugi fioletowy. Tak, to naprawdę był niecodzienny strój.
Rozejrzałem się dookoła zastanawiając się gdzie ja w ogóle jestem. Trawa była dziwnie zielono - pomarańczowa. Obok płynął mały strumyk, a za nim widniały krzaki o czerwonych liściach. Całą polanę otaczały tylko różnokolorowe drzewa. Śpię? Zemdlałem? Zmarłem? Ostatnie co pamiętam to rozpędzony samochód, jadący prosto w moją stronę. Gdzie ja do cholery jasnej jestem...
Wstałem otrzepując się z ziemi, po czym ponownie spojrzałem na dziwnego chłopaka. Tak, ja na pewno śpię.
- Powiesz mi gdzie jestem? - zapytałem.
- No... Jesteś tutaj - uśmiechną się promiennie.
- Tutaj? Czyli gdzie? - jego odpowiedź mnie nie usatysfakcjonowała. Skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej.
- Hm... Tutaj.
- Ale jak to "tutaj" się nazywa?
- To tutaj nie ma nazwy.. - odpowiedział ponownie przekręcając łepek na bok, przez co jego uszy poleciały w dół.
- A najbliższe miasto?
- Hm... Chodzi ci o królestwo?
- Może i być królestwo... - westchnąłem.
- Nie jesteś stąd, prawda? - zapytał prostując głowę.
- No właśnie nie bardzo...
- Jestem Lineworch! - uśmiechnął się przyjaźnie.
- Line... Co?
- Lineworch. A twoje imię?
- Adam...
- Uch, ależ dziwne.
- I mówi to koleś z imieniem Lineworch... - prychnąłem. - Mogę ci mówić Line?
- Line? - zaśmiał się. - Jeśli tak ci łatwiej, to proszę bardzo.
- Dzięki... Czuję się trochę jak w jakiejś taniej podróbie Alicji w Krainie Czarów, jeszcze tylko Kapelusznika brakuje... - mruknąłem pod nosem.
- Kapelusznika? - powtórzył nie rozumiejąc.
- Nie ważne... - machnąłem ręką. - Mógłbyś mi dokładnie powiedzieć gdzie ja jestem i co tu jest za królestwo? I dlaczego masz uszy?
- Hm... - zastanowił się przez chwilę. Jego "hm" zaczęło mnie już trochę irytować. - To miejsce nie posiada nazwy, tak jak Królestwo. Jest to po prostu Królestwo - wzruszył ramionami. - Jeśli chodzi o uszy... - złapał za jedno z nich i lekko pociągnął. - Mam je od urodzenia. Za to ty nic nie masz... Jesteś zmiennokształtny? - zapytał przyglądając mi się.
- Nie, jestem człowiekiem - wywróciłem oczami.
- Hm? - zrobił krok w przód, przyglądając mi się jeszcze uważniej. - Chyba powinienem cię zabrać do Księżnej - zaśmiał się delikatnie, całkiem uroczo.
- Księżnej?
- No tak. Jest władczynią całej tej krainy. Ale wpierw, zapraszam cię do siebie. Niedługo się ściemni, a po zachodzie słońca jest tu niezbyt bezpiecznie. Poza tym, nie powinno się w nocy przeszkadzać Księżnej, tak nie wypada.
- Wiesz... Uczono mnie by nie ufać obcym... - uśmiechnąłem się nerwowo. - Szczególnie jeśli jeszcze wyglądają dosyć... Niecodziennie.
- Spokojnie, mnie nie musisz się bać! - ponownie uśmiechnął się szeroko. - Prędzej już mojego brata... - puścił mi oczko. Złapał za mój nadgarstek i zaczął prowadzić w stronę lasu.
- Dam radę iść sam... - powiedziałem wysuwając rękę z jego uścisku.
- Jak wolisz - wzruszył ramionami, nadal uśmiechając się promiennie.
Ugh, chyba nie pozostało mi nic innego jak za nim pójść. Może potem jak zaprowadzi mnie do tej całej "Księżnej" dowiem się gdzie jestem oraz jak wrócić, chociaż i tak w to wątpię...



6/05/2015

Prolog

Słyszę śpiew ptaków, leżąc pośród pomarańczowej łąki. Jasne słońce ogrzewa moją twarz, jednocześnie mnie oślepiając. Nie wiem gdzie jestem i co tu robię, ale czuję błogi spokój. Nie mam najmniejszej ochoty budzić się z tego snu. Wydaje mi się, że nie muszę się niczym martwić, żadnego stresu, żadnego pośpiechu. Po prostu ja, kwiaty oraz ciepłe słońce.
Ciszę przerywa cichy szelest liści. Podnoszę głowę, by rozejrzeć się po tej nienaturalnej polanie. Sponad czerwonych krzaków wyłaniają się białe, długie uszy królika, a zaraz obok nich drugie, czarne. Delikatnie przekręcam głowę, na bok i nie wiedząc czemu się im przyglądam. Ciemniejsze z uszu zaczęły uciekać w stronę drzew, ale ich właściciela nie spostrzegłem. Białe lekko okręcały się na wszystkie strony. Wtem obraz zaczął mi się mieszać i rozmazywać. Usłyszałem okropny, dudniący dźwięk. Wszystko się rozpłynęło we mgle, ale przeraźliwy odgłos nadal był słyszalny. Nagle nastała ciemność.