11/07/2015

Chapter IV: Ryby i dziewczyny głosu nie mają... No może mają

Wstałem wraz ze świtem. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo dokładnie to obudziło mnie pukanie do drzwi. Promienie słoneczne błądziły nieprzyjemnie po mojej twarzy, jak na złość dając sygnały, że muszę wstać. Westchnąłem sam do siebie, podnosząc się do siadu i przecierając zmęczone oczy.
- Adam? - usłyszałem cichutki głos Line'a, który z lekkim skrzypieniem otworzył drzwi do pokoju.
- Taaak? - ziewnąłem długo, unosząc ręce ponad głowę, rozciągając się z przyjemnym dla ucha zgrzytaniem w kościach.
- O, już wstałeś! - uśmiechnął się tak radośnie, jak wdzierające się do sypialni promyki słońca. - Zastanawiałem się już czy cię nie obudzić, bo przespałeś całą noc i prawię połowę poranka.
- Prawie połowę?
- Ja i Wener zawsze wstajemy wraz z pierwszymi dźwiękami budzącej się Gwiazdy, a ty je przespałeś… Trochę się martwiłem.
- Em… Dźwiękami budzącej się gwiazdy? - ponownie za nim powtórzyłem. Nie wiem czy to przez niewyspanie, czy też po prostu jestem za głupi, ale kompletnie nic nie rozumiałem. Ponownie wróciło do mnie uczucie zdziwienia oraz braku jakiegokolwiek racjonalnego myślenia, które na kilka godzin przyćmił sen.
- Wraz z pobudką Gwiazdy, towarzyszy jej cudna, cichutka melodia, którą tworzą zwierzęta naszego lasu. To dzięki niej zawsze z moim braciszkiem wstajemy na czas – zaśmiał się wesoło, ewidentnie rozbawiony moim niezrozumieniem.
- Aha… - przytaknąłem. Pewnie chodzi mu o coś w stylu piania koguta.
- Masz ochotę na jakiś posiłek? - zapytał nagle, zmieniając temat.
- Nie, raczej obejdę się bez śniadania – odpowiedziałem obojętnie, chociaż tak naprawdę ściskał mi się żołądek. Ale to raczej nie była wina głodu…
- Hm… No dobrze. W takim razie, wyruszajmy od razu do Królestwa! – zaproponował ciągle tak samo entuzjastycznie jak zawsze.
Nie odpowiedziałem. Sięgnąłem tylko po moje czarne trampki zakładając je od razu bez wiązania, a następnie nakładając na siebie bluzę. Line cały w skowronkach przepuścił mnie w drzwiach, chociaż zupełnie niepotrzebnie.
- Jesteś pewien, że nie chcesz nic zjeść? - zapytał po drodze przez główny pokój.
- Nie, na-
- Weź – ni stąd ni zowąd pojawił się Wener w ręku trzymający dziwne coś, o nieregularnych kształtach, koloru ciemnej czerwieni.
- Ooo! - białowłosy nagle klasnął w dłonie. - A dla mnie masz?
- Jak zawsze – wyciągnął drugą dłoń, w której trzymał to samo dziwne coś.
- A co to takiego jest? - zapytałem, niepewnie odbierając od niego podarunek.
- Kanleu – odrzekł bez wyjaśnienia. Spojrzałem pytającym wzrokiem na Line'a. Tylko on był tak dobry, by mi tłumaczyć wszystko czego nie rozumiałem.
- Kanleu to owoc, który Wener hoduje za domem. Rośnie na takich uroczych pomarańczowych krzakach – mówiąc to, oblizał mimowolnie usta. - Jest przepyszny! Z jego liści można dodatkowo sporządzić ciepły napar, który często pijam przed snem. Bardzo usypia.
- Aha… - moja typowa odpowiedź.
- To jak? Idziemy? - otworzył przede mną frontowe wejście, bądź też aktualnie, wyjście. - Braciszku! Nie idziesz z nami? - zawołał za czarnowłosym, gdy ten akurat chciał się zamknąć w swojej sypialni.
- Mam dużo pracy w ogrodzie i na hodowli – odpowiedział szybko i równie szybko zatrzasnął za sobą drzwi. Zauważyłem jak uroczy uśmieszek Line'a, niszczy przez sekundę niemiły grymas smutku.
- Nie przejmuj się, po prostu ma dużo pracy – powiedziałem, chcąc dodać mu otuchy. Taka osoba… Istota jak Line, nie powinna być smutna, szczególnie, że to chodzące czupiradło radości oraz miłości, a zarazem aż mdłości.
- Rozumiem, rozumiem! - jego humor „cały czas” był taki sam. - No, chodźmy już! - wyszedł na zewnątrz.
Dlaczego nagle wydało mi się, że wcale nie jest tak szczęśliwy na jakiego wygląda..? Ech, znam go dopiero od wczoraj, na pewno tylko mi się wydaje. Poza tym… Nigdy nie byłem dobry w odgadywaniu uczuć innych.


Białowłosy radośnie hasał, prowadząc mnie przez las, od czasu do czasu wskazując na jakąś roślinę i mówiąc o niej kilka ciekawostek, których i tak nie byłem w stanie zapamiętać. Udało mi się zachować w pamięci tylko nazwę tego owocu, który przez całą drogę trzymałem w dłoni. Tak jak zauważyłem wcześniej, był czerwony, a nieregularny kształt, okazał się jednak całkiem regularny. To była tak jakby mała piłeczka, z równo ułożonymi, okrągłymi wypustkami. Nie wiem czemu, ale skojarzyła mi się z granatem. Za tym owocem nie przepadałem, ale produkowane z niego soki mogłem pić na okrągło. Ciekawe jak to dziwadło smakuje?
- Line – zawołałem za nim. Odwrócił się ku mnie, prawie natychmiastowo. - Mógłbyś mi opisać jak smakuje ten „Kanleu”?
- Hm… - przyłożył palec wskazujący do podbródka, a oczy wzniósł ku górze. - Nie wiem jak ci go dokładnie opisać... Jest delikatnie kwaśny… I taki gęstawy… Przepraszam, naprawdę nie wiem… - złożył ręce w koszyczek, trzymając je na wysokości swojej klatki piersiowej.
Mój żołądek od rana wiercił się jak nieposkromiony tygrys na uwięzi, a teraz do tego doszedł głód jak u wilka. Ugh, uwielbiam swój organizm. To istne zoo, a zwierzęta w zoo trzeba karmić. Inaczej one zjedzą siebie nawzajem… A potem i właściciela.
- Mam nadzieję, że się nie otruję… - westchnąłem, a następnie wziąłem gryza tego dziwnego owocu. Line aż podskoczył, chyba ze szczęścia. Tak przynajmniej mi się wydaje.
Kolejna dziwaczna konsystencja jedzenia, ale przyjemna do gryzienia. Sernik. Cytrynowy. Tak jak mówił mój nowy znajomy, jest delikatnie kwaśny, ale za to ciepły. Dziwnie ciepły, jak ciasto wyjęte prosto z piekarnika. Szczerze powiedziawszy spodziewałem się bardziej czegoś gorzkiego…
- I jak? - zapytał z przejęciem oraz ekscytacją.
- Dobry… - odrzekłem nadal przeżuwając. Trochę niegrzecznie. - Niewybitny, ale smaczny.
- Jak miło to słyszeć! - zachichotał.
- Idziemy dalej?
- Oczywiście! - odwrócił się ponownie na pięcie i wrócił na trasę naszej wycieczki.
Po zjedzeniu „magicznego” przysmaku mój głód odszedł jak ręką odjął. Nawet wewnętrzny tygrys został poskromiony, a myślałem, że te skręty żołądka nie dadzą mi spokoju, aż do jutra. Dzięki temu mogłem lepiej się skupić na tym co mnie otacza. Przyjrzeć się roślinom, drzewom, zwierzętom i… Intrygującym skupiskom wodnym. W tym jednemu, z którego dna prześwitywało jaskrawo czerwone światło, zmieniające się czasami, aż do przenikliwej żółci. Woda wypływała z malutkiego wodospadu wszczepionego w skałę, która znajdowała się tuż za stawem. Był on szerokości dwóch, góra trzech metrów, ale głębokość i wielkość pod powierzchnią, po której chodziliśmy, mogła być dwadzieścia razy większa. Niemożliwie zainteresowany musiałem, po prostu musiałem przy nim uklęknąć, by przyjrzeć się całości. Tafla była nienaruszona, a pod nią mieszkała tylko ciemność, rozświetlana ciepłymi barwami.
- Huh? Adam? - Line, chyba dopiero po chwili zorientował się, że przystanąłem.
Nie odpowiadając, dalej wpatrywałem się w hipnotyzujące światło. I wtedy coś nad nim przepłynęło, poruszając taflę wody.  Przestraszony odskoczyłem, a raczej zachwiałem się spadając w tył.
- Adam! - białowłosy ruszył na ratunek, natychmiastowo przy mnie klękając. - Wszystko w porządku?
- Tak, tak, tak… - podparłem się na łokciach, spoglądając z powrotem w stronę stawu. Na jego brzegu siedziała śliczna dziewczyna, która cicho chichotała rozbawiona moim upadkiem.
- Jeśli cię przestraszyłam to przepraszam – powiedziała wysokim, uroczym głosikiem.
- N-nic się nie stało… - zatkało mnie.
Dziewczyna miała długie, jasnoróżowe włosy, które, ponieważ były mokre uczepiały się jej bladej twarzy. Głowę dodatkowo ozdobiła czterema czerwonymi kwiatami. Jej oczy były złote, bez rogówek, a na policzku miała przyczepioną malutką błękitną rozgwiazdę. Oprócz tego, jej uszy wyglądały dziwnie, jak płetwy, a na szyi, jak mogłem się domyślić, posiadała skrzela. Jednak najbardziej wprawiającą w zakłopotanie sprawą było to, iż nie miała na sobie żadnego ubioru.
- Falveey! - krzyknął Line uradowany, jakby zobaczył szczeniaczka. - Jak dawno cię nie widziałem, ojej! - na czworakach do niej podszedł, by móc jeszcze na przywitanie ją przytulić, nie przejmując się zupełnie tym, że pewnie go pomoczy.
Podnosząc się do siadu i prostując, zauważyłem kolejny interesujący fakt – koleżanka białowłosego nie miała nóg, a długi jasny ogon, który na samym końcu był podzielony, wyglądając prawie jak meduza, czy suknia ślubna.
- Kim jest twój kolega? - zapytała, gdy tylko przestała przytulać się z Line'm.
- Je-jestem Adam… - sam odpowiedziałem, lekko zdezorientowany.
- Och! - ponownie zachichotała. - A ja Falveey – podała mi rękę, ozdobioną łuskami i tysiącem muszelek, oraz wyrastającą na środku białą płetwą. Niepewnie ją uścisnąłem. Wydawała mi się taka delikatna, a jej skóra była niemożliwie gładka.
- Adam nie jest stąd! - oznajmił nagle bez powodu Line. - Prowadzę go właśnie do Księżnej, by ta, wraz z Wyrocznią zaznajomiła się z nim, oraz wyjaśniła całą sprawę.
- Mogłam się domyślić, po jego imieniu – tak samo jak króliko-usznemu, uśmiech nie schodził z jej twarzy.
- A ciebie Fal co sprowadza pod Quprium? - zapytał białowłosy.
- Nic szczególnego, zwykła przepływka – odpowiedziała bawiąc się taflą wody.
- L-line, my może powinniśmy już iść dalej… - odezwałem się, powoli wstając z ziemi, próbując zrozumieć słowa, oraz sytuację, a także nowo poznaną… Istotę?
- Ach, no tak… Lepiej dotrzeć do Księżnej przed zachodem, dodatkowo musicie wrócić… - westchnęła dziewczyna… Syrena. - Twój przyjaciel ma rację Line, idźcie, ale odwiedźcie mnie jutro. Najlepiej jeszcze z bratem.
- Tak, faktycznie, przed nami niekrótka droga – zaśmiał się. - Miło cię było znów widzieć Falveey i obiecuję, że jutro się zjawimy!
Różowo-włosa odpowiedziała uśmiechem, po czym zanurzyła się w odmętach magicznej wody. Jeśli spotkamy kogoś jeszcze po drodze, kogoś tak… Dziwnego, to mój mózg chyba eksploduje od nadmiaru niezrozumienia.
- To jak, idziemy? - zaproponowałem.
- Oczywiście! - Line podskoczył z radości, a następnie wrócił na ścieżkę.
No Adam, przyzwyczaj się.


8/10/2015

Chapter III: Kolacja w towarszystwie długo-usznych

Kiedy zaszło słońce, w norze zrobiło się potwornie ciemno. Klękałem aktualnie przed półką na książki w moim pokoju, jednak z powodu ciemności, która tak nagle zapadła, nie mogłem odczytać żadnego tytułu. Dałem za wygraną i wyjrzałem przez okno. Na niebie unosiły się dwa, różnej wielkości księżyce. Jeden był fioletowy oraz o wiele mniejszy od drugiego, który wyglądał jak normalny, ziemski.
Naprawdę ciekawi mnie jak się tu znalazłem, co to za kraina, co się dzieje w moim świecie... To jest nienormalne. Jak to możliwe, że po zderzeniu z samochodem trafiłem tu?! I to bez żadnego złamania?! Tak o, po prostu. Przez myśl przechodzi mi najgorsza wizja - zmarłem, a to jest czyściec. Okropnie kolorowy i nienaturalny czyściec, który w ogóle nie pasuje do opisu biblijnego. Potrząsnąłem głową by uspokoić rosnące we mnie przerażenie. Nie, to nie jest czyściec. Na pewno jest jakiś sposób by wrócić do domu, nawet jeśli nie układa mi się tam najlepiej oraz za nikim nie tęsknie… Po prostu muszę wrócić.
Ten świat jest dziwny. Z tego co wywnioskowałem nie ma tu normalnych ludzi, każdy czymś się wyróżnia. Na razie poznałem tylko królikowatych, ale przypominając sobie co do mnie wcześniej mówili są jeszcze jacyś zmiennokształtni oraz panujący nad magią. Cholera wie, może wystarczy bym zasnął, a zaraz obudzę się z powrotem w moim łóżku? Liczę na to, że może poranne mleko było nieświeże i mam po nim teraz jakieś urojenia…
- Adaaam! - usłyszałem jak ktoś mnie woła. Myślałem, że padnę trupem. Wtem do pokoju wszedł Line trzymający w ręce świeczkę, na której palił się różowo-czerwony ogień.
- Jezu, wystraszyłeś mnie… - wziąłem głęboki wdech.
- Co? Nie mam na imię Jezu – niepierwszy raz już przekręcił łepek na bok, dziwiąc się z tego co powiedziałem.
- Nie, nie masz. To tylko takie wyrażenie, u mnie się tak czasami mówi – próbowałem wytłumaczyć.
- Używacie czyjegoś imienia w wyrażeniu? - nadal nie rozumiał.
- No tak jakby… Długo by tłumaczyć… Po prostu tak mówimy, na przykład „O Jezu, ale pyszny placek!” - Line zrobiły tylko jeszcze bardziej zagubioną minę. - Dobra, nieważne, nie zwracaj uwagi – machnąłem ręką.
- No… Dobrze… - wydawało mi się, że posmutniał. - A! Właśnie! - i wybuchnął śmiechem. - Jeśli o jedzeniu mowa, to Wener zrobił już kolację!
- Miło z jego strony, ale nie jestem pewny czy dam radę cokolwiek przełknąć…
- Oj, na pewno dasz! - podszedł do mnie bliżej, razem ze świeczką. Bałem się, że mógłby, jakoś przez przypadek mnie podpalić, ale po sekundzie zorientowałem się, że ogień nie wytwarza żadnego ciepła.
- Nie, naprawdę nie- - nagle z mojego brzucha wydobyło się donośne burczenie. A dałbym sobie głowę uciąć, że nie jestem głodny.
- Naprawdę lepiej jak coś zjesz! - złapał mnie za rękę i wyciągnął z pokoju.
Stół, w ich prowizorycznym salonie, oświetlonym przez gromadę świeczek, był nakryty prostym, białym obrusem oraz skromną porcelaną. Na jego środku stał mały wazonik z pojedynczym kwiatkiem, którego gatunek nie za bardzo potrafiłem określić. Był fioletowy, a kształtem przypominał stokrotkę, ale jednak środek miał zielony, a końcówki jego płatków były żółte. Mimo iż jestem kiepski z biologi, to wiem, że to nie jest ziemski kwiat.
- Zasiądź ze mną! - z zamysłu o kolorowej roślince wyrwał mnie, jak zwykle, wesoły do niemożliwych granic, głos Line'a. Cicho westchnąłem, spełniając jego prośbę.
Nie musieliśmy długo czekać na posiłek. Wener, prawie zaraz po tym jak zasiedliśmy, postawił na stole wielką wazę napełnioną pomarańczową zupą. Przynajmniej tak mi się wydawało, że to zupa. Mogła to być również dziwna odmiana budyniu lub puddingu. Jej zapach roznosił się po cały pomieszczeniu i był całkiem przyjemny. Nie mogłem go jednak porównać do żadnej znanej mi potrawy.
- Co to jest dokładnie? - zapytałem starając się brzmieć jak najgrzeczniej.
- Zupa z Wodnego Gębu – odpowiedział krótko i beznamiętnie czarnowłosy, nalewając mi pomarańczową maź na głęboki talerz.
- Z czego?
- Z wodnej rośliny rosnącej niedaleko, w zatoce. Moja ulubiona! - odrzekł podekscytowany Line.
- Aha… - mruknąłem spoglądając na dziwnie, ale mimo to sympatycznie, wyglądające danie. Skoro zapach oraz wygląd był całkiem miły, to najprawdopodobniej nie może to smakować tak źle, prawda?
Wener nalał następnie zupę swojemu bratu, po czym sobie. Odłożył wazę na bok i zasiadł w końcu do stołu.
- Smacznego! - wypowiedział szczęśliwy białowłosy.
- Ta, smacznego… - odrzekłem cicho.
- Nie martw się. Podejrzewam, że twoim wyrafinowanym gustom przypadnie moje danie – powiedział jak najbardziej złośliwie, ten drugi z braci. Postanowiłem już na to nie odpowiadać.
Jak tylko Line zaczął jeść, sam sięgnąłem dopiero co po łyżkę. W końcu nic mi to raczej nie zaszkodzi… Spróbowałem.
I nie mogłem uwierzyć jakie to było dobre! Było słodkie, bardzo słodkie, ale nie mdłe. Trochę kwaskowate, jakby połączenie cukru oraz cytryny, ale to też nie do końca było to. Nie wiedziałem do czego mógłbym to porównać by dobrze określić ten wspaniały smak. Może do kwaśnych żelek? Nie, to nadal nie to. Zupa była lekko gęsta, właśnie jak budyń, co dawało trochę wrażenie rozpuszczania się na języku. Kiedy zaś już lądowała w żołądku, dostarczała przyjemne ciepło na brzuchu, które następnie przechodziło przez całe ciało. Nie wiem jak on to zrobił, ale naprawdę, to było pyszne.
- Jezu, ale to dobre! - nagle odezwał się Line, kończąc już prawie swoje danie. Uśmiechnąłem się pod nosem, słysząc jak używa, niezrozumiałego przez niego wcześniej, wyrażenia.
- Jezu… Co? - powtórzył zdezorientowany brat.
- To takie wyrażenie – powiedzieliśmy jednocześnie z białowłosym, co było całkowicie niezaplanowane. Line uśmiechnął się promiennie, po raz setny, ku mnie.
Po skończonej kolacji, postanowiłem, że pomogę Wenerowi przy zmywaniu naczyń. Chciałem by było to jakieś podziękowanie za użyczenie mi noclegu. Na początku nie za bardzo był przychylny, do mojej pomocy, ale po krótkiej dyskusji, zgodził się ze mną, że to będzie uczciwe. Jego brat w tym czasie zasiadł na kanapie z jakąś książką w ręku i nucił pod nosem nieznane mi melodie.
Mycie porcelany wyglądało najzwyczajniej na świecie i przypomniało mi to, że jak będąc małym, sam pomagałem przy tym mamie. Wtedy poczułem nieprzyjemne ukłucie. Niby za nikim nie było mi tęskno, moje życie nie było jak w bajce, nie było super przyjemne, ale było normalne. Nigdy nie pragnąłem przenieść się do rzygającego tęczą oraz szczęściem świata. Było mi dobrze, jak było. Co ja musiałem zrobić, że się tutaj znalazłem…?
Po skończonej robocie wróciłem do - tymczasowo - mojego pokoju. Te wspominki przyprawiły mnie o melancholijny humor, który tylko pogorszył moje samopoczucie. Zdjąłem z siebie bluzę, ściągnąłem buty i tak jak stałem padłem na łóżko, zasypiając momentalnie.


6/29/2015

Chapter II: Braciszek coś nie w sosie

Po niedługim spacerze po lesie, dziwny chłopak, w końcu zaprowadził mnie przed oblicze swojego... Domu? To nawet nie wyglądał jak typowy dom, prędzej jak... No właśnie. Nie posiadał zwyczajnych ścian, zamiast nich były korzenie.Tak, dokładnie, korzenie. Nad posiadłością wyrastało wielkie drzewo, o fioletowych liściach, którego pnącza owijały cały dom. Okna były małe i okrągłe, a ciemno-czerwone drzwi zakończone były łukiem. Wyglądał na mały, chociaż może akurat tylko z tej perspektywy. Dookoła "domku" rosła jaskrawo zielona trawa, a gdzieś na boku nawet zauważyłem mały ogródek. Tuż przed chatką, na bujanym fotelu siedział kolejny chłopak o długich uszach królika, tylko w przeciwieństwie do Line'a, jego kolory były bardziej stonowane. Miał kruczoczarne włosy i uszy, zwykłą białą koszulę oraz bordową kamizelkę, a zamiast muszki, nosił czarny krawat. Reszta jego ubioru - spodenki, buty, podkolanówki - również była tego samego koloru. Podejrzewam, że to jest ten brat, o którym wspominał Line. Ubiór mieli podobny, jednak to właśnie kolory ich różniły.
- Wróciłem! - krzyknął wesoło mój towarzysz, kiedy weszliśmy na teren posesji. - I patrz! Sprowadziłem nam gościa! - dodał po chwili wskazując na mnie.
Ciemno włosy zmierzył mnie wzrokiem, ale nic nie odpowiedział. Już wiem co oprócz uszu łączyło tych dwoje - kolor oczu. Obaj posiadali strasznie jasno-zielony kolor tęczówek.
- Po co go tu sprowadziłeś? - westchnął zirytowany. - Przecież ci mówiłem... Nie sprowadzaj do nas obcych.
- Ależ braciszku... On jest tutaj pierwszy raz. Miałem go tak po prostu zostawić? - białowłosy zrobił smutne oczy szczeniaka.
- Powinieneś - odpowiedział wprost. A ja myślałem, że to Line'a nie polubię... - Ech, ale skoro już tu jest... - wstał z fotela i podał mi rękę. - Miło mi cię poznać, Wener jestem - powiedział sucho, więc wychodziło na to, że wcale nie jest mu miło. Uścisnąłem jego dłoń wywracając oczami.
- Adam - odpowiedziałem, po czym go puściłem i ukryłem ręce w kieszeniach spodni.
- Nietypowe imię...
- Bo on nie jest stąd! - wtrącił się Line. - I mówi, że jest człowiekiem.
- Kim? - czarnowłosy ponownie zmierzył mnie wzrokiem, od góry do dołu. - Przyznaj się... Jesteś zmiennokształtny, albo znasz się na czarach. Zwykłych tutaj nie ma.
- Nie wiem co tu robię, nie wiem jak się tu znalazłem, ale jedno co wiem, jestem normalny. Nie mam uszu, ani się w nic nie zmieniam, nie znam się na czarach, ani na niczym innym - powiedziałem na jednym wdechu.
- Nie wiesz jak się tu znalazłeś? - Wener skrzyżował ręce na klatce piersiowej.
- Nie wiem. Ostatnie co pamiętam to rozpędzony samochód, jadący w moją stronę, a potem obudziłem się na tej polanie, gdzie znalazł mnie twój braciszek.
- Sa-samochód? - Line powtórzył nie rozumiejąc. - Co to jest?
- E... - podrapałem się w tył głowy. - Nie ważne... Możecie mnie uznać za wariata, ale...
- Tutaj nie ma wariatów - przerwał mi ten ważniak.
- Dobra.. - machnąłem ręką. - Chodzi mi o to, że wydaje mi się być to snem, ale jest zbyt realny, więc na wszelki wypadek wolałbym się dowiedzieć jak wrócić... - Zastanowiłem się chwilę nad sensem swojej wypowiedzi, którego nie było. - Macie tu jakiegoś uczonego, albo maga? - zapytałem kierując się logiką filmów oraz książek.
- Jest tylko wyrocznia Księżnej... - ciemnowłosy westchnął.
- Mówiłem, że cię do niej zabiorę, ale to jutro! - jego brat uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
- Jeśli chcesz wrócić, tam skąd przybyłeś i gdzie są te "samochód" to ona powinna ci pomóc, ale fakt. Po zajściu słońca nie można przeszkadzać Księżnej i również dla własnego bezpieczeństwa lepiej nie ruszać się z domu - dodał, dokańczając wcześniejszą wypowiedź.
- Gdzie są "samochody", tak się odmienia - sprostowałem.
- No i co? U nas ich nie ma, nie muszę tego wiedzieć - wzruszył ramionami. Powstrzymałem się od zgryźliwej uwagi. Wener obrócił się na pięcie i ruszył do, wcześniej zauważonego przeze mnie, ogródka. - Lineworch, pokaż naszemu gościowi wolny pokój, a ja zbiorę to co mamy i spróbuję przygotować kolację - powiedział jeszcze.
- Tak jest braciszku! - odrzekł mu posłusznie, następnie odwrócił się w moją stronę. - Nie martw się, może najmilszy nie jest, ale i tak będzie się tobą opiekował... - rzekł do mnie cicho, by jego brat nie usłyszał, po czym słodko zachichotał. - Dobrze więc, zapraszam do środka! - otworzył przede mną drzwi do wnętrza nory, że tak to nazwę. Niepewnie wszedłem do środka.
Mimo, że dom oplatały tylko korzenie, nie było tu zimno, wręcz przeciwnie, całkiem ciepło. Pierwsze pomieszczenie było bardzo duże. Po lewej stronie znajdowała się mała kuchnia, która wyglądała tak... Normalnie. Na środku stał okrągły, drewniany stół, a przy nim cztery krzesła. Pod ścianą, po prawej stronie była jedna wielka półka na książki, po brzegi zapełniona różnymi tomami, a obok niej mała kanapa koloru waniliowego.
- Ładne mieszkanko... - skomentowałem wchodząc głębiej. - Przytulne.
- Wiem! Ale chodź dalej! Pokaże ci twój pokój - króliko-podobny ruszył w stronę krótkiego korytarza. Faktycznie, tylko z perspektywy zewnętrznej domek wyglądał na mały, w środku był wielki.
W korytarzu były cztery pary drzwi. Line otworzył drugie od lewej, ukazując przede mną skromy pokoik, z jednoosobowym łóżkiem, biurkiem z krzesłem, oraz kolejną, ale tym razem małą, półką na książki.
- Ja jestem obok! - wskazał na pierwsze drzwi. - Tutaj jest toaleta, a naprzeciwko, to pokój Wenera. Proszę! Rozgość się! - uśmiechnął się promiennie. Wydawał się za szczęśliwy, to mnie trochę przytłaczało, może dlatego, nie czuję do niego zbytniej sympatii... Poprawka, ja do nikogo nie czuję sympatii.
- Dziękuję... - odpowiedziałem, próbując odwzajemnić jego uśmiech, ale wyszedł mi tylko krzywy grymas.
- Nie podoba ci się? - zapytał, a jego długie uszy, powoli zaczęły opadać, chyba z powodu, tego, że sprawiłem mu przykrość.
- Nie! - natychmiastowo zaprzeczyłem, a uszy wróciły na swoje miejsce. Westchnąłem. - Jest mi bardzo miło, że mogę u was na ten krótki czas zamieszkać... - wszedłem do pokoju.
- To nam jest miło, że przyjmujesz naszą gościnę! - odpowiedział wesoło.
- Twojemu bratu chyba to się nie za bardzo podoba - mruknąłem.
- Mówiłem, że masz się nim nie przejmować! - pogroził mi palcem. - On taki się wydaje, ale to mój kochany braciszek i ja wiem, że naprawdę jest bardzo przyjazną osobą, musisz się do niego przekonać, a on do ciebie. Poza tym ty też wydajesz się kimś niezbyt skorym do znajomości, prawda? - zapytał stając obok mnie. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Trochę.
- Więc spróbuj się do nas przekonać dobrze? - ponownie się uśmiechnął. Dobra, może jednak go polubię...


6/14/2015

Chapter I: Czy to tania podróba Alicji?

Oczywiście, tym okropnym dźwiękiem okazał się mój cholerny budzik. Wyłączyłem go szybko i usiadłem na skraju łóżka. Kolejny dzień, który muszę spędzić w szkole, pięknie. Pewnie znowu zasnę na którejś z lekcji. Mimo tak miłych snów, czuję, że to właśnie przez nie źle mi się sypia. Przeczesałem palcami moje ciemne włosy i westchnąłem. No cóż, trzeba to jakoś przeżyć... Właśnie, "jakoś".
Podniosłem się leniwie z łóżka, przy okazji sięgając po koszulkę, która gdzieś szwendała się po podłodze. Szybko ją założyłem, a następnie ubrałem resztę rzeczy i zbiegłem na dół, na śniadanie. Oczywiście, rodziców już dawno nie ma, pracują. Wyciągnąłem z lodówki mleko, a z szafki płatki oraz miskę. Połączyłem oba składniki, przystępując do konsumpcji. Ech, dzisiaj kartkówka z biologi, niech mnie ktoś zabije. Zerknąłem na zegarek - zaraz się spóźnię…
Odszedłem od nieskończonego śniadania i wziąłem z kanapy mój plecak, który leżał tu od wczoraj, a następnie szarą bluzę z wieszaka. Po drodze do drzwi zajrzałem jeszcze do lustra, by poprawić te czarne kłaki, ale dałem za wygraną. Zauważyłem też, że pod moimi brązowymi oczami widnieją całkiem niemałe wory. Co jak co, ale nie myślałem, że od przyjemnych snów nie da się wyspać...
Zerknąłem ostatni raz na zegarek... Szlag, zaraz naprawdę się spóźnię. Wybiegłem przez drzwi frontowe, a następnie się cofnąłem by je zamknąć. Ruszyłem szybkim krokiem w stronę szkoły, po drodze zakładając bluzę. Stanąłem przed pasami na czerwonym świetle i wyjąłem przy okazji telefon by zobaczyć, jak naprawdę zaraz będę miał przerąbane. Pięć minut...
Świtało zmieniło swój kolor, a ja biegiem udałem się w dalszą drogę, nie zwracając uwagi na przechodniów, których niechcący popychałem. Jak się tym razem spóźnię, Wrona nie da mi żyć. Wrona - moja nauczycielka biologii, którą akurat dziś muszę mieć pierwszą...
Znowu stanąłem na kolejnych pasach. Spojrzałem jakby od niechcenia w prawo i wtedy znowu zobaczyłem... Te białe królicze uszy wystające zza budynku. Zamrugałem kilka razy, jakby nie wierząc w to co ukazują mi oczy. Tak jak myślałem, zaraz zniknęły. Uderzyłem się lekko w głowę. Odbija mi już. To wszystko przez niewyspanie. Zwróciłem ponownie wzrok na światło, ale nic. Nadal było irytująco czerwone, mimo że żaden samochód akurat nie jechał. No co za cholerstwo! Westchnąłem tylko i nadal czekałem. Zerknąłem jeszcze raz kątem oka, w stronę, w którą ujrzałem białe uszy, ale zamiast nich zobaczyłem tylko jak ktoś czym prędzej przebiega przez ulicę. To stało się tak szybko, że zupełnie rozmazała mi się postura biegnącego. Biała, pędząca z szybkością światła plama. Przetarłem zmęczone oczy. Co jest ze mną dzisiaj nie tak? Światło w końcu zmieniło swój kolor, a ja ponownie udałem się w stronę szkoły ignorując to co widziałem, to przecież tylko zmęczenie... I wtedy usłyszałem pisk. Odwróciłem się w jego stronę, będąc jeszcze na środku ulicy. Samochód jechał prosto w moją stronę, a ja stałem jak sparaliżowany. Nagle urwał mi się film.


Poczułem pod sobą zimną trawę, a na twarzy ciepło słońca, jednak po chwili ktoś mi to światło zasłonił. Otworzyłem oczy i zobaczyłem przed sobą twarz jakiegoś chłopaka. Miał śnieżnobiałe włosy, z których wyrastały dziwnie znajome mi białe, długie, królicze uszy. Oczy miał jaskrawo zielone. Przyglądał mi się z zaciekawieniem.
- Nic ci nie jest? - zapytał przekręcając delikatnie łepek na bok.
- Raczej n-nie... - odpowiedziałem słabym głosem, podnosząc się do siadu. Głowa mnie tylko strasznie bolała. Spojrzałem na niego jeszcze raz i zauważyłem, że nie tylko jego uszy wydają się nadzwyczajne, także jego ubiór nie był typowy. Miał na sobie białą koszulę, w żółte paski, a na to jeszcze czerwoną kamizelkę. Przy szyi posiadał wielką jasno-zieloną muszkę, która pasowała tylko do jego również zielonych, krótkich spodenek. Na nogach widniały białe podkolanówki, jedna podciągnięta jak należy, a druga niechlujnie opadnięta. Buty miał nawet dwukolorowe - jeden żółty, drugi fioletowy. Tak, to naprawdę był niecodzienny strój.
Rozejrzałem się dookoła zastanawiając się gdzie ja w ogóle jestem. Trawa była dziwnie zielono - pomarańczowa. Obok płynął mały strumyk, a za nim widniały krzaki o czerwonych liściach. Całą polanę otaczały tylko różnokolorowe drzewa. Śpię? Zemdlałem? Zmarłem? Ostatnie co pamiętam to rozpędzony samochód, jadący prosto w moją stronę. Gdzie ja do cholery jasnej jestem...
Wstałem otrzepując się z ziemi, po czym ponownie spojrzałem na dziwnego chłopaka. Tak, ja na pewno śpię.
- Powiesz mi gdzie jestem? - zapytałem.
- No... Jesteś tutaj - uśmiechną się promiennie.
- Tutaj? Czyli gdzie? - jego odpowiedź mnie nie usatysfakcjonowała. Skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej.
- Hm... Tutaj.
- Ale jak to "tutaj" się nazywa?
- To tutaj nie ma nazwy.. - odpowiedział ponownie przekręcając łepek na bok, przez co jego uszy poleciały w dół.
- A najbliższe miasto?
- Hm... Chodzi ci o królestwo?
- Może i być królestwo... - westchnąłem.
- Nie jesteś stąd, prawda? - zapytał prostując głowę.
- No właśnie nie bardzo...
- Jestem Lineworch! - uśmiechnął się przyjaźnie.
- Line... Co?
- Lineworch. A twoje imię?
- Adam...
- Uch, ależ dziwne.
- I mówi to koleś z imieniem Lineworch... - prychnąłem. - Mogę ci mówić Line?
- Line? - zaśmiał się. - Jeśli tak ci łatwiej, to proszę bardzo.
- Dzięki... Czuję się trochę jak w jakiejś taniej podróbie Alicji w Krainie Czarów, jeszcze tylko Kapelusznika brakuje... - mruknąłem pod nosem.
- Kapelusznika? - powtórzył nie rozumiejąc.
- Nie ważne... - machnąłem ręką. - Mógłbyś mi dokładnie powiedzieć gdzie ja jestem i co tu jest za królestwo? I dlaczego masz uszy?
- Hm... - zastanowił się przez chwilę. Jego "hm" zaczęło mnie już trochę irytować. - To miejsce nie posiada nazwy, tak jak Królestwo. Jest to po prostu Królestwo - wzruszył ramionami. - Jeśli chodzi o uszy... - złapał za jedno z nich i lekko pociągnął. - Mam je od urodzenia. Za to ty nic nie masz... Jesteś zmiennokształtny? - zapytał przyglądając mi się.
- Nie, jestem człowiekiem - wywróciłem oczami.
- Hm? - zrobił krok w przód, przyglądając mi się jeszcze uważniej. - Chyba powinienem cię zabrać do Księżnej - zaśmiał się delikatnie, całkiem uroczo.
- Księżnej?
- No tak. Jest władczynią całej tej krainy. Ale wpierw, zapraszam cię do siebie. Niedługo się ściemni, a po zachodzie słońca jest tu niezbyt bezpiecznie. Poza tym, nie powinno się w nocy przeszkadzać Księżnej, tak nie wypada.
- Wiesz... Uczono mnie by nie ufać obcym... - uśmiechnąłem się nerwowo. - Szczególnie jeśli jeszcze wyglądają dosyć... Niecodziennie.
- Spokojnie, mnie nie musisz się bać! - ponownie uśmiechnął się szeroko. - Prędzej już mojego brata... - puścił mi oczko. Złapał za mój nadgarstek i zaczął prowadzić w stronę lasu.
- Dam radę iść sam... - powiedziałem wysuwając rękę z jego uścisku.
- Jak wolisz - wzruszył ramionami, nadal uśmiechając się promiennie.
Ugh, chyba nie pozostało mi nic innego jak za nim pójść. Może potem jak zaprowadzi mnie do tej całej "Księżnej" dowiem się gdzie jestem oraz jak wrócić, chociaż i tak w to wątpię...



6/05/2015

Prolog

Słyszę śpiew ptaków, leżąc pośród pomarańczowej łąki. Jasne słońce ogrzewa moją twarz, jednocześnie mnie oślepiając. Nie wiem gdzie jestem i co tu robię, ale czuję błogi spokój. Nie mam najmniejszej ochoty budzić się z tego snu. Wydaje mi się, że nie muszę się niczym martwić, żadnego stresu, żadnego pośpiechu. Po prostu ja, kwiaty oraz ciepłe słońce.
Ciszę przerywa cichy szelest liści. Podnoszę głowę, by rozejrzeć się po tej nienaturalnej polanie. Sponad czerwonych krzaków wyłaniają się białe, długie uszy królika, a zaraz obok nich drugie, czarne. Delikatnie przekręcam głowę, na bok i nie wiedząc czemu się im przyglądam. Ciemniejsze z uszu zaczęły uciekać w stronę drzew, ale ich właściciela nie spostrzegłem. Białe lekko okręcały się na wszystkie strony. Wtem obraz zaczął mi się mieszać i rozmazywać. Usłyszałem okropny, dudniący dźwięk. Wszystko się rozpłynęło we mgle, ale przeraźliwy odgłos nadal był słyszalny. Nagle nastała ciemność.