Wstałem wraz ze świtem. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo dokładnie to obudziło mnie pukanie do drzwi. Promienie słoneczne błądziły nieprzyjemnie po mojej twarzy, jak na złość dając sygnały, że muszę wstać. Westchnąłem sam do siebie, podnosząc się do siadu i przecierając zmęczone oczy.
- Adam? - usłyszałem cichutki głos Line'a, który z lekkim skrzypieniem otworzył drzwi do pokoju.
- Taaak? - ziewnąłem długo, unosząc ręce ponad głowę, rozciągając się z przyjemnym dla ucha zgrzytaniem w kościach.
- O, już wstałeś! - uśmiechnął się tak radośnie, jak wdzierające się do sypialni promyki słońca. - Zastanawiałem się już czy cię nie obudzić, bo przespałeś całą noc i prawię połowę poranka.
- Prawie połowę?
- Ja i Wener zawsze wstajemy wraz z pierwszymi dźwiękami budzącej się Gwiazdy, a ty je przespałeś… Trochę się martwiłem.
- Em… Dźwiękami budzącej się gwiazdy? - ponownie za nim powtórzyłem. Nie wiem czy to przez niewyspanie, czy też po prostu jestem za głupi, ale kompletnie nic nie rozumiałem. Ponownie wróciło do mnie uczucie zdziwienia oraz braku jakiegokolwiek racjonalnego myślenia, które na kilka godzin przyćmił sen.
- Wraz z pobudką Gwiazdy, towarzyszy jej cudna, cichutka melodia, którą tworzą zwierzęta naszego lasu. To dzięki niej zawsze z moim braciszkiem wstajemy na czas – zaśmiał się wesoło, ewidentnie rozbawiony moim niezrozumieniem.
- Aha… - przytaknąłem. Pewnie chodzi mu o coś w stylu piania koguta.
- Masz ochotę na jakiś posiłek? - zapytał nagle, zmieniając temat.
- Nie, raczej obejdę się bez śniadania – odpowiedziałem obojętnie, chociaż tak naprawdę ściskał mi się żołądek. Ale to raczej nie była wina głodu…
- Hm… No dobrze. W takim razie, wyruszajmy od razu do Królestwa! – zaproponował ciągle tak samo entuzjastycznie jak zawsze.
Nie odpowiedziałem. Sięgnąłem tylko po moje czarne trampki zakładając je od razu bez wiązania, a następnie nakładając na siebie bluzę. Line cały w skowronkach przepuścił mnie w drzwiach, chociaż zupełnie niepotrzebnie.
- Jesteś pewien, że nie chcesz nic zjeść? - zapytał po drodze przez główny pokój.
- Nie, na-
- Weź – ni stąd ni zowąd pojawił się Wener w ręku trzymający dziwne coś, o nieregularnych kształtach, koloru ciemnej czerwieni.
- Ooo! - białowłosy nagle klasnął w dłonie. - A dla mnie masz?
- Jak zawsze – wyciągnął drugą dłoń, w której trzymał to samo dziwne coś.
- A co to takiego jest? - zapytałem, niepewnie odbierając od niego podarunek.
- Kanleu – odrzekł bez wyjaśnienia. Spojrzałem pytającym wzrokiem na Line'a. Tylko on był tak dobry, by mi tłumaczyć wszystko czego nie rozumiałem.
- Kanleu to owoc, który Wener hoduje za domem. Rośnie na takich uroczych pomarańczowych krzakach – mówiąc to, oblizał mimowolnie usta. - Jest przepyszny! Z jego liści można dodatkowo sporządzić ciepły napar, który często pijam przed snem. Bardzo usypia.
- Aha… - moja typowa odpowiedź.
- To jak? Idziemy? - otworzył przede mną frontowe wejście, bądź też aktualnie, wyjście. - Braciszku! Nie idziesz z nami? - zawołał za czarnowłosym, gdy ten akurat chciał się zamknąć w swojej sypialni.
- Mam dużo pracy w ogrodzie i na hodowli – odpowiedział szybko i równie szybko zatrzasnął za sobą drzwi. Zauważyłem jak uroczy uśmieszek Line'a, niszczy przez sekundę niemiły grymas smutku.
- Nie przejmuj się, po prostu ma dużo pracy – powiedziałem, chcąc dodać mu otuchy. Taka osoba… Istota jak Line, nie powinna być smutna, szczególnie, że to chodzące czupiradło radości oraz miłości, a zarazem aż mdłości.
- Rozumiem, rozumiem! - jego humor „cały czas” był taki sam. - No, chodźmy już! - wyszedł na zewnątrz.
Dlaczego nagle wydało mi się, że wcale nie jest tak szczęśliwy na jakiego wygląda..? Ech, znam go dopiero od wczoraj, na pewno tylko mi się wydaje. Poza tym… Nigdy nie byłem dobry w odgadywaniu uczuć innych.
Białowłosy radośnie hasał, prowadząc mnie przez las, od czasu do czasu wskazując na jakąś roślinę i mówiąc o niej kilka ciekawostek, których i tak nie byłem w stanie zapamiętać. Udało mi się zachować w pamięci tylko nazwę tego owocu, który przez całą drogę trzymałem w dłoni. Tak jak zauważyłem wcześniej, był czerwony, a nieregularny kształt, okazał się jednak całkiem regularny. To była tak jakby mała piłeczka, z równo ułożonymi, okrągłymi wypustkami. Nie wiem czemu, ale skojarzyła mi się z granatem. Za tym owocem nie przepadałem, ale produkowane z niego soki mogłem pić na okrągło. Ciekawe jak to dziwadło smakuje?
- Line – zawołałem za nim. Odwrócił się ku mnie, prawie natychmiastowo. - Mógłbyś mi opisać jak smakuje ten „Kanleu”?
- Hm… - przyłożył palec wskazujący do podbródka, a oczy wzniósł ku górze. - Nie wiem jak ci go dokładnie opisać... Jest delikatnie kwaśny… I taki gęstawy… Przepraszam, naprawdę nie wiem… - złożył ręce w koszyczek, trzymając je na wysokości swojej klatki piersiowej.
Mój żołądek od rana wiercił się jak nieposkromiony tygrys na uwięzi, a teraz do tego doszedł głód jak u wilka. Ugh, uwielbiam swój organizm. To istne zoo, a zwierzęta w zoo trzeba karmić. Inaczej one zjedzą siebie nawzajem… A potem i właściciela.
- Mam nadzieję, że się nie otruję… - westchnąłem, a następnie wziąłem gryza tego dziwnego owocu. Line aż podskoczył, chyba ze szczęścia. Tak przynajmniej mi się wydaje.
Kolejna dziwaczna konsystencja jedzenia, ale przyjemna do gryzienia. Sernik. Cytrynowy. Tak jak mówił mój nowy znajomy, jest delikatnie kwaśny, ale za to ciepły. Dziwnie ciepły, jak ciasto wyjęte prosto z piekarnika. Szczerze powiedziawszy spodziewałem się bardziej czegoś gorzkiego…
- I jak? - zapytał z przejęciem oraz ekscytacją.
- Dobry… - odrzekłem nadal przeżuwając. Trochę niegrzecznie. - Niewybitny, ale smaczny.
- Jak miło to słyszeć! - zachichotał.
- Idziemy dalej?
- Oczywiście! - odwrócił się ponownie na pięcie i wrócił na trasę naszej wycieczki.
Po zjedzeniu „magicznego” przysmaku mój głód odszedł jak ręką odjął. Nawet wewnętrzny tygrys został poskromiony, a myślałem, że te skręty żołądka nie dadzą mi spokoju, aż do jutra. Dzięki temu mogłem lepiej się skupić na tym co mnie otacza. Przyjrzeć się roślinom, drzewom, zwierzętom i… Intrygującym skupiskom wodnym. W tym jednemu, z którego dna prześwitywało jaskrawo czerwone światło, zmieniające się czasami, aż do przenikliwej żółci. Woda wypływała z malutkiego wodospadu wszczepionego w skałę, która znajdowała się tuż za stawem. Był on szerokości dwóch, góra trzech metrów, ale głębokość i wielkość pod powierzchnią, po której chodziliśmy, mogła być dwadzieścia razy większa. Niemożliwie zainteresowany musiałem, po prostu musiałem przy nim uklęknąć, by przyjrzeć się całości. Tafla była nienaruszona, a pod nią mieszkała tylko ciemność, rozświetlana ciepłymi barwami.
- Huh? Adam? - Line, chyba dopiero po chwili zorientował się, że przystanąłem.
Nie odpowiadając, dalej wpatrywałem się w hipnotyzujące światło. I wtedy coś nad nim przepłynęło, poruszając taflę wody. Przestraszony odskoczyłem, a raczej zachwiałem się spadając w tył.
- Adam! - białowłosy ruszył na ratunek, natychmiastowo przy mnie klękając. - Wszystko w porządku?
- Tak, tak, tak… - podparłem się na łokciach, spoglądając z powrotem w stronę stawu. Na jego brzegu siedziała śliczna dziewczyna, która cicho chichotała rozbawiona moim upadkiem.
- Jeśli cię przestraszyłam to przepraszam – powiedziała wysokim, uroczym głosikiem.
- N-nic się nie stało… - zatkało mnie.
Dziewczyna miała długie, jasnoróżowe włosy, które, ponieważ były mokre uczepiały się jej bladej twarzy. Głowę dodatkowo ozdobiła czterema czerwonymi kwiatami. Jej oczy były złote, bez rogówek, a na policzku miała przyczepioną malutką błękitną rozgwiazdę. Oprócz tego, jej uszy wyglądały dziwnie, jak płetwy, a na szyi, jak mogłem się domyślić, posiadała skrzela. Jednak najbardziej wprawiającą w zakłopotanie sprawą było to, iż nie miała na sobie żadnego ubioru.
- Falveey! - krzyknął Line uradowany, jakby zobaczył szczeniaczka. - Jak dawno cię nie widziałem, ojej! - na czworakach do niej podszedł, by móc jeszcze na przywitanie ją przytulić, nie przejmując się zupełnie tym, że pewnie go pomoczy.
Podnosząc się do siadu i prostując, zauważyłem kolejny interesujący fakt – koleżanka białowłosego nie miała nóg, a długi jasny ogon, który na samym końcu był podzielony, wyglądając prawie jak meduza, czy suknia ślubna.
- Kim jest twój kolega? - zapytała, gdy tylko przestała przytulać się z Line'm.
- Je-jestem Adam… - sam odpowiedziałem, lekko zdezorientowany.
- Och! - ponownie zachichotała. - A ja Falveey – podała mi rękę, ozdobioną łuskami i tysiącem muszelek, oraz wyrastającą na środku białą płetwą. Niepewnie ją uścisnąłem. Wydawała mi się taka delikatna, a jej skóra była niemożliwie gładka.
- Adam nie jest stąd! - oznajmił nagle bez powodu Line. - Prowadzę go właśnie do Księżnej, by ta, wraz z Wyrocznią zaznajomiła się z nim, oraz wyjaśniła całą sprawę.
- Mogłam się domyślić, po jego imieniu – tak samo jak króliko-usznemu, uśmiech nie schodził z jej twarzy.
- A ciebie Fal co sprowadza pod Quprium? - zapytał białowłosy.
- Nic szczególnego, zwykła przepływka – odpowiedziała bawiąc się taflą wody.
- L-line, my może powinniśmy już iść dalej… - odezwałem się, powoli wstając z ziemi, próbując zrozumieć słowa, oraz sytuację, a także nowo poznaną… Istotę?
- Ach, no tak… Lepiej dotrzeć do Księżnej przed zachodem, dodatkowo musicie wrócić… - westchnęła dziewczyna… Syrena. - Twój przyjaciel ma rację Line, idźcie, ale odwiedźcie mnie jutro. Najlepiej jeszcze z bratem.
- Tak, faktycznie, przed nami niekrótka droga – zaśmiał się. - Miło cię było znów widzieć Falveey i obiecuję, że jutro się zjawimy!
Różowo-włosa odpowiedziała uśmiechem, po czym zanurzyła się w odmętach magicznej wody. Jeśli spotkamy kogoś jeszcze po drodze, kogoś tak… Dziwnego, to mój mózg chyba eksploduje od nadmiaru niezrozumienia.
- To jak, idziemy? - zaproponowałem.
- Oczywiście! - Line podskoczył z radości, a następnie wrócił na ścieżkę.
No Adam, przyzwyczaj się.
- Adam? - usłyszałem cichutki głos Line'a, który z lekkim skrzypieniem otworzył drzwi do pokoju.
- Taaak? - ziewnąłem długo, unosząc ręce ponad głowę, rozciągając się z przyjemnym dla ucha zgrzytaniem w kościach.
- O, już wstałeś! - uśmiechnął się tak radośnie, jak wdzierające się do sypialni promyki słońca. - Zastanawiałem się już czy cię nie obudzić, bo przespałeś całą noc i prawię połowę poranka.
- Prawie połowę?
- Ja i Wener zawsze wstajemy wraz z pierwszymi dźwiękami budzącej się Gwiazdy, a ty je przespałeś… Trochę się martwiłem.
- Em… Dźwiękami budzącej się gwiazdy? - ponownie za nim powtórzyłem. Nie wiem czy to przez niewyspanie, czy też po prostu jestem za głupi, ale kompletnie nic nie rozumiałem. Ponownie wróciło do mnie uczucie zdziwienia oraz braku jakiegokolwiek racjonalnego myślenia, które na kilka godzin przyćmił sen.
- Wraz z pobudką Gwiazdy, towarzyszy jej cudna, cichutka melodia, którą tworzą zwierzęta naszego lasu. To dzięki niej zawsze z moim braciszkiem wstajemy na czas – zaśmiał się wesoło, ewidentnie rozbawiony moim niezrozumieniem.
- Aha… - przytaknąłem. Pewnie chodzi mu o coś w stylu piania koguta.
- Masz ochotę na jakiś posiłek? - zapytał nagle, zmieniając temat.
- Nie, raczej obejdę się bez śniadania – odpowiedziałem obojętnie, chociaż tak naprawdę ściskał mi się żołądek. Ale to raczej nie była wina głodu…
- Hm… No dobrze. W takim razie, wyruszajmy od razu do Królestwa! – zaproponował ciągle tak samo entuzjastycznie jak zawsze.
Nie odpowiedziałem. Sięgnąłem tylko po moje czarne trampki zakładając je od razu bez wiązania, a następnie nakładając na siebie bluzę. Line cały w skowronkach przepuścił mnie w drzwiach, chociaż zupełnie niepotrzebnie.
- Jesteś pewien, że nie chcesz nic zjeść? - zapytał po drodze przez główny pokój.
- Nie, na-
- Weź – ni stąd ni zowąd pojawił się Wener w ręku trzymający dziwne coś, o nieregularnych kształtach, koloru ciemnej czerwieni.
- Ooo! - białowłosy nagle klasnął w dłonie. - A dla mnie masz?
- Jak zawsze – wyciągnął drugą dłoń, w której trzymał to samo dziwne coś.
- A co to takiego jest? - zapytałem, niepewnie odbierając od niego podarunek.
- Kanleu – odrzekł bez wyjaśnienia. Spojrzałem pytającym wzrokiem na Line'a. Tylko on był tak dobry, by mi tłumaczyć wszystko czego nie rozumiałem.
- Kanleu to owoc, który Wener hoduje za domem. Rośnie na takich uroczych pomarańczowych krzakach – mówiąc to, oblizał mimowolnie usta. - Jest przepyszny! Z jego liści można dodatkowo sporządzić ciepły napar, który często pijam przed snem. Bardzo usypia.
- Aha… - moja typowa odpowiedź.
- To jak? Idziemy? - otworzył przede mną frontowe wejście, bądź też aktualnie, wyjście. - Braciszku! Nie idziesz z nami? - zawołał za czarnowłosym, gdy ten akurat chciał się zamknąć w swojej sypialni.
- Mam dużo pracy w ogrodzie i na hodowli – odpowiedział szybko i równie szybko zatrzasnął za sobą drzwi. Zauważyłem jak uroczy uśmieszek Line'a, niszczy przez sekundę niemiły grymas smutku.
- Nie przejmuj się, po prostu ma dużo pracy – powiedziałem, chcąc dodać mu otuchy. Taka osoba… Istota jak Line, nie powinna być smutna, szczególnie, że to chodzące czupiradło radości oraz miłości, a zarazem aż mdłości.
- Rozumiem, rozumiem! - jego humor „cały czas” był taki sam. - No, chodźmy już! - wyszedł na zewnątrz.
Dlaczego nagle wydało mi się, że wcale nie jest tak szczęśliwy na jakiego wygląda..? Ech, znam go dopiero od wczoraj, na pewno tylko mi się wydaje. Poza tym… Nigdy nie byłem dobry w odgadywaniu uczuć innych.
Białowłosy radośnie hasał, prowadząc mnie przez las, od czasu do czasu wskazując na jakąś roślinę i mówiąc o niej kilka ciekawostek, których i tak nie byłem w stanie zapamiętać. Udało mi się zachować w pamięci tylko nazwę tego owocu, który przez całą drogę trzymałem w dłoni. Tak jak zauważyłem wcześniej, był czerwony, a nieregularny kształt, okazał się jednak całkiem regularny. To była tak jakby mała piłeczka, z równo ułożonymi, okrągłymi wypustkami. Nie wiem czemu, ale skojarzyła mi się z granatem. Za tym owocem nie przepadałem, ale produkowane z niego soki mogłem pić na okrągło. Ciekawe jak to dziwadło smakuje?
- Line – zawołałem za nim. Odwrócił się ku mnie, prawie natychmiastowo. - Mógłbyś mi opisać jak smakuje ten „Kanleu”?
- Hm… - przyłożył palec wskazujący do podbródka, a oczy wzniósł ku górze. - Nie wiem jak ci go dokładnie opisać... Jest delikatnie kwaśny… I taki gęstawy… Przepraszam, naprawdę nie wiem… - złożył ręce w koszyczek, trzymając je na wysokości swojej klatki piersiowej.
Mój żołądek od rana wiercił się jak nieposkromiony tygrys na uwięzi, a teraz do tego doszedł głód jak u wilka. Ugh, uwielbiam swój organizm. To istne zoo, a zwierzęta w zoo trzeba karmić. Inaczej one zjedzą siebie nawzajem… A potem i właściciela.
- Mam nadzieję, że się nie otruję… - westchnąłem, a następnie wziąłem gryza tego dziwnego owocu. Line aż podskoczył, chyba ze szczęścia. Tak przynajmniej mi się wydaje.
Kolejna dziwaczna konsystencja jedzenia, ale przyjemna do gryzienia. Sernik. Cytrynowy. Tak jak mówił mój nowy znajomy, jest delikatnie kwaśny, ale za to ciepły. Dziwnie ciepły, jak ciasto wyjęte prosto z piekarnika. Szczerze powiedziawszy spodziewałem się bardziej czegoś gorzkiego…
- I jak? - zapytał z przejęciem oraz ekscytacją.
- Dobry… - odrzekłem nadal przeżuwając. Trochę niegrzecznie. - Niewybitny, ale smaczny.
- Jak miło to słyszeć! - zachichotał.
- Idziemy dalej?
- Oczywiście! - odwrócił się ponownie na pięcie i wrócił na trasę naszej wycieczki.
Po zjedzeniu „magicznego” przysmaku mój głód odszedł jak ręką odjął. Nawet wewnętrzny tygrys został poskromiony, a myślałem, że te skręty żołądka nie dadzą mi spokoju, aż do jutra. Dzięki temu mogłem lepiej się skupić na tym co mnie otacza. Przyjrzeć się roślinom, drzewom, zwierzętom i… Intrygującym skupiskom wodnym. W tym jednemu, z którego dna prześwitywało jaskrawo czerwone światło, zmieniające się czasami, aż do przenikliwej żółci. Woda wypływała z malutkiego wodospadu wszczepionego w skałę, która znajdowała się tuż za stawem. Był on szerokości dwóch, góra trzech metrów, ale głębokość i wielkość pod powierzchnią, po której chodziliśmy, mogła być dwadzieścia razy większa. Niemożliwie zainteresowany musiałem, po prostu musiałem przy nim uklęknąć, by przyjrzeć się całości. Tafla była nienaruszona, a pod nią mieszkała tylko ciemność, rozświetlana ciepłymi barwami.
- Huh? Adam? - Line, chyba dopiero po chwili zorientował się, że przystanąłem.
Nie odpowiadając, dalej wpatrywałem się w hipnotyzujące światło. I wtedy coś nad nim przepłynęło, poruszając taflę wody. Przestraszony odskoczyłem, a raczej zachwiałem się spadając w tył.
- Adam! - białowłosy ruszył na ratunek, natychmiastowo przy mnie klękając. - Wszystko w porządku?
- Tak, tak, tak… - podparłem się na łokciach, spoglądając z powrotem w stronę stawu. Na jego brzegu siedziała śliczna dziewczyna, która cicho chichotała rozbawiona moim upadkiem.
- Jeśli cię przestraszyłam to przepraszam – powiedziała wysokim, uroczym głosikiem.
- N-nic się nie stało… - zatkało mnie.
Dziewczyna miała długie, jasnoróżowe włosy, które, ponieważ były mokre uczepiały się jej bladej twarzy. Głowę dodatkowo ozdobiła czterema czerwonymi kwiatami. Jej oczy były złote, bez rogówek, a na policzku miała przyczepioną malutką błękitną rozgwiazdę. Oprócz tego, jej uszy wyglądały dziwnie, jak płetwy, a na szyi, jak mogłem się domyślić, posiadała skrzela. Jednak najbardziej wprawiającą w zakłopotanie sprawą było to, iż nie miała na sobie żadnego ubioru.
- Falveey! - krzyknął Line uradowany, jakby zobaczył szczeniaczka. - Jak dawno cię nie widziałem, ojej! - na czworakach do niej podszedł, by móc jeszcze na przywitanie ją przytulić, nie przejmując się zupełnie tym, że pewnie go pomoczy.
Podnosząc się do siadu i prostując, zauważyłem kolejny interesujący fakt – koleżanka białowłosego nie miała nóg, a długi jasny ogon, który na samym końcu był podzielony, wyglądając prawie jak meduza, czy suknia ślubna.
- Kim jest twój kolega? - zapytała, gdy tylko przestała przytulać się z Line'm.
- Je-jestem Adam… - sam odpowiedziałem, lekko zdezorientowany.
- Och! - ponownie zachichotała. - A ja Falveey – podała mi rękę, ozdobioną łuskami i tysiącem muszelek, oraz wyrastającą na środku białą płetwą. Niepewnie ją uścisnąłem. Wydawała mi się taka delikatna, a jej skóra była niemożliwie gładka.
- Adam nie jest stąd! - oznajmił nagle bez powodu Line. - Prowadzę go właśnie do Księżnej, by ta, wraz z Wyrocznią zaznajomiła się z nim, oraz wyjaśniła całą sprawę.
- Mogłam się domyślić, po jego imieniu – tak samo jak króliko-usznemu, uśmiech nie schodził z jej twarzy.
- A ciebie Fal co sprowadza pod Quprium? - zapytał białowłosy.
- Nic szczególnego, zwykła przepływka – odpowiedziała bawiąc się taflą wody.
- L-line, my może powinniśmy już iść dalej… - odezwałem się, powoli wstając z ziemi, próbując zrozumieć słowa, oraz sytuację, a także nowo poznaną… Istotę?
- Ach, no tak… Lepiej dotrzeć do Księżnej przed zachodem, dodatkowo musicie wrócić… - westchnęła dziewczyna… Syrena. - Twój przyjaciel ma rację Line, idźcie, ale odwiedźcie mnie jutro. Najlepiej jeszcze z bratem.
- Tak, faktycznie, przed nami niekrótka droga – zaśmiał się. - Miło cię było znów widzieć Falveey i obiecuję, że jutro się zjawimy!
Różowo-włosa odpowiedziała uśmiechem, po czym zanurzyła się w odmętach magicznej wody. Jeśli spotkamy kogoś jeszcze po drodze, kogoś tak… Dziwnego, to mój mózg chyba eksploduje od nadmiaru niezrozumienia.
- To jak, idziemy? - zaproponowałem.
- Oczywiście! - Line podskoczył z radości, a następnie wrócił na ścieżkę.
No Adam, przyzwyczaj się.



